EMILIA PÉREZ. Najpierw kochaj, potem strzelaj [RECENZJA]
Zoe Saldaña w oscarowej roli w eklektycznym musicalu, który łączy w sobie romans, taniec, śpiew, gangsterkę, meksykańskie kartele, telenowelę, melodramat i autentyczną pasję. Po seansie czujemy wdzięczność, że tego typu filmy w ogóle powstają.
Emilia Pérez ma w sobie klasę. W swoim najnowszym filmie Jacques Audiard nie stara się redefiniować gatunku, nie próbuje usilnie bawić się w predestynowanego twórcę-reżysera (którym i tak jest), a także nie czerpie z pretensjonalnych konceptów (czytaj: minutą ciszy wróćmy do straszliwie nijakiej Annette z 2021 roku). Jego styl lawiruje gdzieś w meandrach prostoty i filmowej kompetencji. Nawet jeśli pomysł na queerowy musical z motywem zmiany płci nie brzmi jak coś, co w głównej mierze ma szansę sprzedać się w polskich kinach, to śmiem stwierdzić, że w idealnym świecie i tak wszystko ma szansę się zdarzyć. Jeśli tylko widzowie otworzą swoje serca.
Audiard opowiada o pewnym niebezpiecznym gangsterze, który wynajmuje uzdolnioną prawniczkę, Ritę (Zoe Saldaña), w celu tymczasowej protekcji. Aby uciec przed walką gangów, Manitas skłania się do radykalnych kroków: decyduje się na operację płci. Stanie się Emilią Pérez (wspaniała, pełna charyzmy i swobody aktorskiej Karla Sofía Gascón) to jedyny sposób dla Manitasa, aby rozpocząć nowy etap swojego życia. Nasz meksykański bandzior chciałby otrzymać rozgrzeszenie dzięki założeniu organizacji, która poszukuje ciał niegdyś zamordowanych, niewinnych ludzi. Można rzec, że były to ofiary samego gangstera, więc to redemption arc pełną parą! No i chyba nie trzeba dodawać, że kolejne elementy tej układanki i strumienia świadomości naszych postaci są przez nich wyśpiewywane w ekscytujących wstawkach muzycznych. A te to przede wszystkim ekstraklasa współczesnego musicalu, jeśli chodzi o inscenizację i aranżację.
“¡Ay, caramba!”, zdaje nam się wykrzyczeń w nieco ekstremalniejszych scenach, przypominających, że gangsterskie życie to nie tylko filmowa mitomania ze zbyt wielką dawką romantyzowania. W pewnym momencie Emilia Pérez startuje z kopyta i nie zamierza patrzeć wstecz. Kiedy już przyzwyczajamy się do naszych bohaterek i coraz bardziej komfortowo czujemy się w ich towarzystwie, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że ten utopijny raj nie ma prawa trwać wiecznie. Demony przeszłości Emilii prędzej czy później będą musiały ją dogonić. Ukryte kłamstewka wyjdą na jaw, a nasza charyzmatyczna bohaterka zostanie postawiona przed trudnymi wyborami. Czy w końcu rozliczy się ze swoimi grzechami, a najbliższym wyjawi wszelkie sekrety?
Najpierw kochaj, potem strzelaj, zdaje się mówić nam Audiard w tym świecie przedstawionym. Inaczej nie wiesz, czy na niektóre zwierzenia miłosne nie będzie już za późno, jeśli nabój z naładowanej broni zdąży wcześniej wystrzelić lub meksykański kartel przyszykuje misterny plan na zemstę. I właśnie trochę o tym jest ta bajkowa, może nawet i mityczna fabuła. O błędach, które popełniamy, ale też o wybaczaniu nawet wtedy, kiedy jeszcze (być może) nie jest za późno. Wykorzystując siłę muzyki, Emilia Pérez skupia się na emocjonalnych truizmach. Na dobrą sprawę to nic odkrywczego, ale czasem nawet tak proste komunały działają silniej niż tysiąc poetyckich słów. I nie ma w tym nic złego, jeśli bezproblemowo taka konwencja trafia do naszych serc i wypełnia je latynoskim ciepłem.
Warto zwrócić też uwagę na obywatelstwo samego twórcy. Fakt, że francuski reżyser i scenarzysta postanowił zagłębić się do kartelowego purgatorium w Meksyku wydaje się, kulturowo, rzeczą lekko niezrozumiałą. Jednak Audiardowi udało się nie tylko ze zrozumieniem podejść do współczesnych problemów tego kraju, robiąc to w bardzo przystępny sposób, to jeszcze jego styl, w połączeniu z muzyką i tańcem, staje się doświadczeniem z natury tych wyzwalających. Audiard i muzyczny Meksyk to mariaż, o który niegdyś byłby nie do pomyślenia dla współczesnych filmoznawców. A jednak. w tej mieszance wybuchowej jest metoda porywająca widzów swoim wizjonerstwem. Musicalowe klocki są na swoim miejscu, a każda piosenka wzmacnia ładunek emocjonalny, a przy tym w przemyślany sposób kieruje fabułę do przodu.
Niech także nie zbije was z tropu myląca promocja filmu samą Seleną Gomez, której w tym filmie tyle, co kot napłakał (jeśli przyrównamy ją do reszty aktorek). To musical z pomysłem na siebie od początku do końca. Elektryczna rozrywka przeplata się ze tematami społecznymi i dostajemy coś w rodzaju muzycznej popisówki głęboko zakorzenionej w uduchowionej kulturze niebezpiecznego México. Przepych widzimy i czujemy na każdym kroku, ale co z tego, skoro to show pierwszej kategorii. Błądzimy zaklętymi rewirami Meksyku, poszukujemy własnych tożsamości i nie do końca potrafimy uwierzyć w to, z jak klawym musicalem przyszło nam znienacka obcować.