NIE OBIECUJCIE SOBIE ZBYT WIELE PO KOŃCU ŚWIATA. Cicha apokalipsa [RECENZJA]
Każdy, kto pracował kiedykolwiek na planie filmowym, doskonale wie, z czym to się je. Z permanentnym niewyspaniem, kratą red bulli i deadline’em na deadlinie. Nadgodziny i niskie stawki są tu przykrą normą: czego jednak nie zrobi się od czasu do czasu w imię sztuki? Gorzej, jeżeli tą „sztuką” okazują się idiotyczne filmy instruktażowe, reklamy i spoty promujące przestrzeganie zasad BHP – realizowane na zlecenie firmy, której działania regularnie doprowadzają do wypadków w miejscach pracy.
Angela, główna bohaterka Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata, wykonuje jeden z najbardziej niewdzięcznych zawodów filmowych – jest asystentką kierownika produkcji. W praktyce zaś: dziewczyną na posyłki. Przykutą do telefonu, zawsze pod ręką. Przez większość czasu ekranowego widzimy ją w samochodzie, ujeżdżająca w tę i we w tę po zakorkowanych ulicach Bukaresztu. Aby nie zasnąć za kierownicą, kobieta słucha głośnej, raczej mało wyszukanej muzyki i wlewa w siebie kolejne puszki energetyków – i tak po 16–17 godzin dziennie. Bagatela. Angela jest w filmie Radu Jude jednocześnie pełnokrwistą – tzn. znakomicie napisaną i zagraną – bohaterką oraz symbolem. Żywym ucieleśnieniem obowiązującego kultu zapierdolu, a zarazem ofiara logiki późnego kapitalizmu, który – tak jak prorokował ponad 10 lat temu Jonathan Crary – sukcesywnie dąży do „zabicia” snu i wprowadzenia w jego miejsce zasady 24/7. Dość powiedzieć, że losy głównej bohaterki zainspirowała historia jednego ze znajomych reżysera – prawdziwego asystenta produkcji, który zginął w wypadku samochodowym, zasnąwszy za kierownicą.
Skumulowanej frustracji Angela daje wyraz za pośrednictwem mediów społecznościowych. Wciela się wówczas w swoje internetowego alter ego – niejakiego Bobitę. Na jej twarzy pojawia się filtr, upodabniający bohaterkę do niesławnego Andrew Tate’a, a z ust zaczyna sączyć się seksistowski, rasistowski, klasistowski (właściwie każdy „-owski” byłby tu na miejscu) rant na rzeczywistość. Internetowa persona stworzona została już dobrych parę lat temu: przez odtwórczynię głównej roli Ilince Manolache w ramach odreagowania pandemicznego lockdownu. Jude zaaplikował ją do filmu, uzupełniając jednak jej wypowiedzi o istotne konteksty polityczne i społeczne. Bobita wychwala więc pod niebiosa Putina, prezydentowi Zełeńskiemu życzy rychłej śmierci, a na rumuńskiej infrastrukturze nie pozostawia suchej nitki. Oczywiście, to wszystko jedynie performance. „Krytyka poprzez karykaturę” – jak stwierdza w pewnym momencie protagonistka, wyjaśniając mimochodem istotę twórczości rumuńskiego reżysera. Jedni bohaterowie Bobitę uwielbiają, inni uważają cały projekt za niesmaczny żart. Wszyscy jednak śledzą jego internetowe poczynania: bo nic nie sprzedaje się w mediach społecznościowych tak dobrze jak treści skrajne, kontrowersje. Czasem zabarwione ironią, a czasem – jak chociażby w przypadku płomiennych przemówień Wojciecha Olszańskiego – wręcz przeciwnie.
Szeroko zakrojone, ekstremalnie wulgarne monologi Bobity aż proszą się o zestawienie ze scenami, w których oglądamy przełożonych Angeli. Ludzi tylko na pozór ułożonych i poprawnych politycznie. Wystarczy odpowiedni kontekst, aby ich ukryte uprzedzenia wypłynęły na powierzchnię, manifestując się w sposobie traktowania pracowników niższego szczebla albo w komentarzach na temat urody kandydatów do występu w spocie. Zdeformowanego mężczyznę porównują do postaci z Dziwolągów Todda Browninga, kobietę odrzucają zaś ze względu na cygańskie pochodzenie: niewypowiedziany rasizm bierze górę nad pożądaną przez klientów inkluzywnością. Jude uderza tutaj w to, czego nienawidzi najbardziej na świecie: ludzką hipokryzję. Piętnowaną wcześniej z wielkim powodzeniem w Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy oraz Niefortunnym numerku.
Nie obiecujcie sobie zbyt wiele… to konsekwencja dotychczasowych poszukiwań reżysera zarówno fabularnych, jak i formalnych. Jude dalej eksperymentuje z formą kolażu filmowego, poczynając sobie ze strukturą narracyjną coraz bardziej swobodnie. Wrzuca do swojego filmu krótkie impresje z TikToka i improwizowaną scenkę z samym Uwe Bollem. Kilka minut wypełnia niemymi ujęciami krzyży, stojących na poboczu najniebezpieczniejszej drogi w Rumunii. Pomiędzy kolejne sekwencje fabularne wmontowuje fragmenty komediodramatu Angela idzie dalej z 1982 roku, opowiadającego o perypetiach młodej taksówkarki. Na naszych oczach dwa teksty kultury zaczynają ze sobą dialogować, przerzucając się na przemian paralelnymi scenami i motywami. Zbliżona wydaje się zwłaszcza sytuacja obu bohaterek: portretowanych w pracy, w ciągłym ruchu, za kierownicą samochodów. Dla Angeli z 1982 roku własna taksówka była symbolem niezależności. Środkiem do samodzielnego zarabiania pieniędzy. Dla jej współczesnej imienniczki jest natomiast więzieniem na kółkach, w którym – z powodu permanentnego zapracowania – bohaterka zaspokajać musi najróżniejsze potrzeby fizjologiczne, ze snem i seksem włącznie. Magia kina sprawia, że obie Angele mogą się spotkać: wymienić doświadczeniami, ponarzekać na rzeczywistość i pożartować, dodając sobie nawzajem otuchy.
Premiera każdego filmu Jude wywołuje w naszym krytycznofilmowym grajdołku lawinę podobnych komentarzy: „Oto Polska właśnie!”, „Rumuni znowu nakręcili film o nas!”. Regularnie przeglądamy się w kinie autora Aferim! jak w lustrze, tęskniąc jednocześnie za kimś, kto byłby wystarczający odważny i bezczelny, aby prowadzić podobną działalność rozliczeniową nad Wisłą. Owe komentarze nie są jednak wynikiem wyłącznie, koniec końców dość powierzchownych i ograniczonych, podobieństw między historią dwóch postsowieckich narodów. Jude potrafi po prostu – z gracją i swadą, jakiej nie posiada chyba nikt inny – łączyć lokalną specyfikę z uniwersalną problematyką. Błyskotliwą satyrę na politykę kulturalną, historyczną i społeczną własnego państwa z pesymistyczną, acz niepozbawioną humoru zadumą nad kondycją współczesnego człowieka.
Swój najnowszy film reżyser zamyka w sposób więcej niż imponujący: blisko czterdziestominutowym, statycznym ujęciem zza kulis planu filmowego. W zakończeniu krystalizują się wszystkie najważniejsze tematy, które przewijały się przez resztę projekcji. Eksploatacja. Manipulacja. Hipokryzja. Jude nie pozostawia nam żadnych złudzeń: świat w obecnej formie zmierza ku zagładzie. Apokalipsy nie spowoduje jednak, tak jak u Adama McKaya, gigantyczny meteoryt, ale niesprawiedliwość społeczna, cynizm i brak empatii. Przemęczenie, niewyspanie i głodowe stawki. Realizm kapitalistyczny i jego opłakane konsekwencje. Krytyka poprzez karykaturę? Przecież to już od dawna smutna rzeczywistość. Bronić się przed nią możemy, zgodnie z postulatem Jude, jedynie za pomocą śmiechu.