SYMFONIA O UMIERANIU. Życie bez miłości [RECENZJA]
Tom, uzdolniony dyrygent, odwiedza dom rodzinny z okazji śmierci ojca. Na pogrzeb się spóźnił, bo zamiast samochodu z układem paliwowym wypożyczył elektryczny, a ten – jak na złość – wyładował się po drodze w jakiejś pipidówie. Przy stole stypa: dosłownie i w przenośni. Matka próbuje nawiązać rozmowę, ale raczej z marnym skutkiem. Opór syna sprawia, że zaczyna monologować. Cofa się myślami do początków swojego rodzicielstwa, wspominając moment graniczny: incydent, który miał miejsce niedługo po narodzinach bohatera. Malutki Tom upadł jej wówczas na ziemię. Upadł, a może rzuciła nim o ścianę? Teraz już nie pamięta. Jakkolwiek by nie było, nie może powiedzieć z czystym sumieniem, że kiedykolwiek go kochała. Bo jeżeli się kogoś kocha, to nie rzuca się nim o ścianę, prawda? Nie ważne, jak bardzo by cię ten ktoś nie zdenerwował.
Przywołana scena jest chyba moim ulubionym fragmentem Symfonii o umieraniu. Wpisany w monolog, powoli eskalujący absurd i towarzysząca mu ironia sprawiają, że śmiejemy się z wydarzeń traumatycznych – bez poczucia wstydu. Jest to bowiem śmiech oczyszczający, charakterystyczny dla groteski i czarnej komedii, będący wynikiem perfekcyjnie wyważonych proporcji. W filmie Matthiasa Glasnera podobnych scen jest na pęczki: są długie, szalenie intensywne, a ich wydźwięk zmienia się niepostrzeżenie, tuż pod naszym nosem. Pod względem scenariopisarskim to prawdziwy masterclass: wszystko odbywa się tu organicznie i bezszwowo, z zachowaniem wszelkich prawideł psychologicznego realizmu. Tak jak w życiu – od tragedii do komedii i z powrotem. Oto prawdziwy rollercoaster emocji, przykuwający do ekranu z większą efektywnością niż wszyscy Szybcy i wściekli razem wzięci. Srebrny Niedźwiedź za najlepszy scenariusz wydaje się w tym kontekście bardziej niż zasłużony.
W recenzjach i opisach festiwalowych film Glasnera często porównany jest z twórczością Noah Baumbacha. Rzeczywiście, punktów zbieżnych jest wiele. Toksyczne relacje rodzinne, konwencja komediodramatu, soczyste dialogi, wyraziste kreacje aktorskie. Autor Historii małżeńskiej nigdy nie był jednak tak bezlitosny jak Glasner – zatrzymywał się kilka kroków wcześniej, nie spisując swoich zagubionych inteligentów na straty. Bohaterowie Niemca wydają się natomiast naznaczeni: predestynowani do samotności, cierpienia i, generalnie rzecz ujmując, permanentnego nieszczęścia. Źródła tej predestynacji upatrywać należy w dzieciństwie. Suchej obojętności lub wręcz niechęci, z jaką byli wówczas traktowani. „Nigdy nie odwiedzałem ojca, bo musiałbym widywać się też z tobą” – mówi Tom podczas feralnej rozmowy z matką. Rację miał Fred Rogers – jeden z nielicznych, wciąż nieskompromitowanych ulubieńców Ameryki – gdy wiele lat temu stwierdził, że wszystko, co przydarza się w naszym życiu, ma swoje źródło w miłości. W miłości albo w jej braku.
Dorosłość Toma i Ellen, dwojga najważniejszych bohaterów filmu, to właściwie próba radzenia sobie z brakiem, jakiego doświadczyli w dzieciństwie. Mężczyzna ucieka w sztukę. Odkrywa, że dobrze czuje się z samym sobą jedynie w krótkich momentach artystycznego uniesienia – kiedy dyryguje orkiestrą, całkowicie zatapiając się w prezentowanym utworze. Glasner celebruje te momenty. Zatrzymuje kamerę na twarzy bohatera: pozwala nam się jej przyjrzeć, wyłapać wszystkie przewijające się przez nią emocje. Ellen też jest uzdolniona muzycznie. Być może nawet bardziej od starszego brata. Ze swojego niezwykłego głosu użytek robi jednak wyłącznie wtedy, kiedy zagląda do kieliszka – a zagląda często i w dużych ilościach. Alkohol jest dla niej sposobem na radzenie sobie z rzeczywistością: konsekwencją, a nie źródłem problemu. Wątek kobiety jest jednym z najbardziej przygnębiających w całym, trwającym równo 3 godziny filmie. Kiedy Tom rusza do przodu, próbując poradzić sobie z przeszłością, ona wciąż kręci się w kółko. Nie chce, a może nie potrafi wydostać się z kręgu hedonistycznych praktyk, którymi zagłusza egzystencjalną pustkę.
Filozoficznym patronem Symfonii o umieraniu wydaje się nie kto inny jak Arthur Schopenhauer. Jeden z najsłynniejszych cytatów, jaki mu przypisujemy, głosi, iż cierpienie jest istotą życia, a jego niewysychające źródło tkwi głęboko w każdym z nas. Niemiecki myśliciel przedstawiał jednak kilka strategii oporu. Jedna z nich polegać miałaby na kontemplacji estetycznej (bliskim i regularnym kontakcie ze sztuką), kolejna – na współodczuwaniu, łączeniu się w cierpieniu z innymi. W podobny sposób myślą Glasner i jego bohaterowie. Podczas przygotowań do odegrania kompozycji o sugestywnym tytule Umieranie (stąd oryginalny tytuł filmu) pada pytanie o obecność nadziei. Odpowiedź, jakiej udzielają dyrygent i kompozytor, jest niejednoznaczna. Nadziei nie ma co prawda w samym utworze, ale istnieje w akcie jego wykonania. W tym, że wciąż żyjemy i robimy coś wartościowego z czasem, który nam pozostał. Na przekór świadomości nieuchronnego końca.