Najlepsze filmy 23. edycji festiwalu mBank NOWE HORYZONTY. Warto na nie czekać
Na przełomie lipca i sierpnia odbyła się 23. edycja festiwalu Nowe Horyzonty. We Wrocławiu oraz w formie online oglądać było można kilkaset tytułów, prezentujących przekrój współczesnego kina artystycznego. W tym roku nie obyło się bez zmian – do festiwalu dołączył nowy sponsor tytularny, zmienił się klub festiwalowy, pojawiły się nowe inicjatywy partnerskie. Nie zmieniło się jednak to, że Nowe Horyzonty pozostają doskonałym miejscem, by szukać i znajdować filmowe perełki z całego świata. Poniżej znaleziska tych osób z naszej redakcji, które wybrały się w tym roku na poszukiwania.
Tomasz Raczkowski
1. La Chimera – po wybitnym Szczęśliwym Lazzaro włoska reżyserka Alice Rohrwacher miała wysoką poprzeczkę do przeskoczenia, lecz jak przystało na mistrzynię – a taki status trzeba jej już przypisywać – skoku nie spaliła. La Chimera to kolejna utrzymana w duchu realizmu magicznego wyprawa w świat apenińskich baśni ludowych i metafizyki. Dialogując z mitami, Rohrwacher snuje niespiesznie opowieść o Arthurze, enigmatycznym człowieku obdarzonym niezwykłym darem, który wykorzystuje do rabowania starożytnych grobów. Reżyserka zręcznie splata w filmie awanturniczą intrygę, komentarz społeczny, dramat psychologiczny i przypowieść o przenikaniu się życia i zaświatów. Efektem jest fascynująca mozaika motywów i wątków, uwodząca onirycznym klimatem i subtelnością narracji.
2. Powoli – litewski przebój festiwalowy przynosi zaskakująco nienachalną opowieść o seksualności i związkach międzyludzkich. Przemyślana, unikająca zbędnego melodramatyzmu i offowej sztampy narracja uzupełnia się z surową, „przykurzoną” fakturą, dzięki której reżyserce Mariji Kavtaradzė udaje się wydobyć organiczną energię postaci, co czyni historię nie tylko zniuansowaną, ale i przyjemnie autentyczną.
3. Wśród wyschniętych traw – Nuri Bilge Ceylan to marka reżyserska, po której wciąż należy oczekiwać najwyższego poziomu artystycznego. Najnowszy film Turka pod tym względem nie zawodzi. Wśród wyschniętych traw to kameralny dramat o nauczycielu schwytanym na prowincjonalnej placówce w gąszcz interpersonalnych intryg i podtekstów, w którym twórca Pewnego razu w Anatolii prezentuje pełną paletę swojego talentu. Precyzyjny i pełen niuansujących detali portret psychologiczny bohatera osadzony jest w efektownie inscenizowanych wnętrzach i plenerach, a wewnętrznym napięciem poszczególnych scen można by obdzielić niejeden film. To wspaniałe kino, pobudzające umysł i zmysły, w którym można się rozsmakować jak w dobrej kolacji.
4. Opadające liście – Aki Kaurismäki do perfekcji opanował tworzenie sardonicznych, tragikomicznych historii, ukazujących równocześnie absurdalne i mroczne oblicza współczesnego świata. Choć wydawać by się mogło, że w swoim 19 filmie Fin raczej już niczym nie zaskoczy, Opadające liście udowadniają, jak wiele potencjału wciąż drzemie w kreowanych przez reżysera sceneriach fińskiego spleenu. Romans dwojga outsiderów z klasy robotniczej daje Kaurismäkiemu pole do pogłębionej refleksji nad alkoholizmem, w której mieści się nawet dyskretny komentarz do aktualnej sytuacji geopolitycznej. Mimo takiego ciężaru tematów Opadające liście wciąż pozostają uroczo manieryczną i atrakcyjną opowieścią obyczajową, prawdopodobnie jedną z najlepszych historii romantycznych, jakie widziałem w ostatnich latach.
5. Światło w tropikach – czterogodzinny film brazylijskiej autorki Pauli Gaitán to kwintesencja nowohoryzontowego klimatu filmowego. Opowieść o poszukiwaniu korzeni i duchach przeszłości uwodzi efektownymi mastershotami, sekwencjami półsennych transów i przeplataniem klasycznej fabuły, antropologicznej refleksji nad kolonializmem i temporalnością świata. Choć brzmi to może jak opis typowego festiwalowego snuja, Światło w tropikach jest zaskakująco zwarte dramaturgicznie i dynamiczne (jak na standardy kina, było nie było, slow). Może i końcówka skorzystałaby na montażowych nożyczkach, ale dalej był to fascynujący seans, wydobywający wszystko, co najlepsze z konwencji neomodernistycznego kina postkolonialnego.
Jan Brzozowski
1. Poprzednie życie – trudno uwierzyć, że to debiut reżyserski. Celine Song doskonale panuje nad materiałem – zarówno jako reżyserka, jak i scenarzystka. Rozbija opowieść o niespełnionym uczuciu na trzy części, rozdzielając je dwunastoletnimi elipsami czasowymi. Porównania ze Spragnionymi miłości mają sens, choć Song pokłada w słowie mówionym zdecydowanie większe zaufanie niż Wong Kar-Wai. Procentują jej dramatopisarskie korzenie – rozmowy bohaterów angażują nas emocjonalnie, na zmianę poprawiając nam humor i wprowadzając w uczucie melancholii. Postaci wypadają tak samo wiarygodnie również wtedy, kiedy autorka zamyka im usta. Liczą się wówczas drobne gesty: uciekające na boki spojrzenia, stykające się na poręczy metra dłonie. Poprzednie życie to intymne, ale wielkie kino – i zdecydowanie jeden z najlepszych filmów tego roku.
2. Życie złe – chyba jestem w mniejszości, ale z filmowego dyptyku João Canijo to Życie złe uważam za film bardziej udany. Służy mu nowelowa konstrukcja, skupiona wokół gości anonimowego, portugalskiego hotelu. Podczas wypoczynku na plan pierwszy wychodzą toksyczne relacje międzyludzkie: ekran przejmują toksyczne matki, zblazowani mężczyźni i nieasertywne partnerki. W jednocześnie emocjonujących i odpychających dialogach jest coś z przygnębiających, bergmanowskich tyrad, po których wysłuchaniu uczucie katharsis miesza się z chęcią błyskawicznego samounicestwienia. Nie należy się zresztą temu dziwić, skoro każda z nowel oparta została na innej jednoaktówce teatralnego mistrza Bergmana – Augusta Strindberga.
3. Opadające liście – Aki Kaurismäki może i kręci przez całe życie ten sam film, ale za to jaki! Fin z wdziękiem łączy dystans z humorem, wewnętrzne ciepło z lodowatym, skandynawskim powietrzem. Pod względem filmowym to europejski kuzyn Jima Jarmuscha. Amerykanin patronuje zresztą twórczości Kaurismäkiego od dawna – bohaterowie Opadających liści udają się nawet w pewnym momencie do kina na Truposze nie umierają. Trudno się w niepodrabialnym stylu fińskiego reżysera nie zatracić; nie zapałać sympatią do lekko zgorzkniałych, ale nieskładających broni w pojedynku z życiem bohaterów.
4. Samsara – film, który udowadnia, że w następnym życiu można odrodzić się jako koza na Zanzibarze – i nic w tym złego. Kino medytacyjne i uduchowione, skoncentrowane wokół tematu śmierci, która rozumiana jest tutaj jednak nie jako definitywny koniec, ale rodzaj przejścia. Narracja prowadzona jest niespiesznie i konsekwentnie: śladem największych mistrzów współczesnego slow cinema. Najbardziej oryginalny fragment filmu ma miejsce mniej więcej w połowie projekcji: reżyser prosi nas wówczas o zamknięcie oczu, zachęcając do współprzeżywania pośmiertnej podróży bohaterki. Obrazy, które do was wówczas przyjdą, to wasz jednostkowy wkład w seans Samsary.
5. Kiedy opadną fale – antykryminał według Lava Diaza. W rolach dobrego i złego gliny: zblazowany żonobijca z postępującą łuszczycą i roztańczony świadek Jehowy. Filipińczyk uderza w groteskę, przepuszczając absurdalną fabułę przez swój autorski, radykalny styl – połączenie czerń i bieli ze statycznymi, kilkuminutowymi ujęciami to dla niego więcej niż obowiązek. Reżyser nie zapomina przy tym o społecznym kontekście: „Jebać Filipiny” nigdy nie brzmiało tak dojmująco jak w ponurym zakończeniu Kiedy opadną fale.
Łukasz Homziuk
1. Opadające liście – Aki Kaurismäki patrzy na świat i widzi biedę, smutek, samotność i wojnę. Jednak, zamiast załamywać ręce, otula ten świat miłością i solidną dawką karaoke. Piękny, melancholijno-zabawny film w skali mikro (skromny metraż, szczątkowa historia, dwoje bohaterów i pies) opowiadający o sprawach wielkich, absolutnie najważniejszych. Przypominał mi Dziennik wiejskiego proboszcza Bressona (zrozumiecie tę dziwną uwagę, gdy już zobaczycie Opadające liście).
2. Tótem – w tym intymnym filmie o rodzinie w obliczu zbliżającej się tragedii najbardziej imponuje mi sposób, w jaki reżyserka Lila Avilés łączy ogromną żywotność z nieustępliwym widmem śmierci. Oczami dziecka widzimy pełną humorystycznych sytuacji codzienność, której jednak każdy, nawet pozornie szczęśliwy element podporządkowany jest trawiącej rodzinę chorobie ojca. Dawno nie odczułem w kinie tak mocno bliskości życia i śmierci, zabawy i żałoby.
3. Czerwone niebo – nowy film Christiana Petzolda jest przede wszystkim przezabawną drwiną z figury wielkiego artysty. Wysokie mniemanie o sobie bohatera upada z cudownym łoskotem, choć absolutnie nie ma tu mowy wyłącznie o prostej satyrze. Mamy w Czerwonym niebie też całkiem serio podaną opowieść o twórczej niemocy przypominającej małą apokalipsę, komentarz na temat relacji człowieka z naturą czy wreszcie przyjemny film wakacyjny. Wszystko to opowiedziane z właściwą Petzoldowi elegancją stylu.
4. Samsara – nie sądziłem, że z tegorocznych Nowych Horyzontów najmocniej zapamiętam sekwencję, której nie widziałem, bo zgodnie z zaleceniem twórcy zamknąłem oczy – fragment przejścia przez bardo to jedno z najbardziej transcendentnych przeżyć kinowych, jakie mi się dotąd przydarzyły. A patrząc całościowo, Samsara to bardzo dobra, zachwycająca estetycznie buddystyczna medytacja na temat życia i śmierci.
5. Złe życie – dyptyk João Canijo najlepiej prezentuje się oglądany w całości, choć obie jego części z osobna także są świetnymi filmami. Życie złe zachwyca wyborną inscenizacją i kapitalnym dialogiem, w którym gorzki humor najlepiej podsumowuje położenie bohaterów. Złe życie ma wszystkie dobre cechy Życia złego, a porusza jeszcze bardziej. W wielopokoleniowej rodzinie właścicielek hotelu matki niszczą życie córkom, a córki marzą, by im się za to odpłacić (choć w tle jest też szczypta troski, pragnienie bycia dobrą matką/córką). Wygrane przez wybitne aktorki pokoleniowe potyczki podnoszą ciśnienie.
Michał Kaczoń
Moja szybka piątka będzie nietypowa, bo najlepsze filmy festiwalu miałem szansę zobaczyć już przed festiwalem na innych imprezach (Sundance, Berlinale). Z tego powodu już w innych tekstach rozpisywałem się o wielkiej miłości, jaką darzę Przejścia Iry Sachsa (film roku!!), wybitne Femme Sama H. Freemana i Ng Choon Pinga, Poprzednie życie Celine Song, Czerwone niebo Christiana Petzolda czy nawet fajną Reality Tiny Satter. Postanowiłem skupić się więc na filmach, które widziałem we Wrocławiu po raz pierwszy, a które wzbudziły we mnie fajne, ciepłe emocje.
1. Polite Society – najlepszy seans tegorocznej edycji, przepiękne Nocne Szaleństwo ze zbiorowym odbiorem dzieła już od pierwszej minuty. Chciałoby się rzec: „śmiechom nie było końca”, bo odkąd w pełnej sali nastąpiła pierwsza salwa śmiechu, w zasadzie do wybuchowego finału nie gasły gromkie reakcje publiczności. Wspaniałe doznanie grupowe, zapewnione przez szaloną historię (w zasadzie nie sposób opisać fabuły filmu, bo nie uwierzycie w żaden z jego twistów), dynamiczny montaż i charakterne bohaterki, raz za razem rzucające fajnymi bon motami. Zwyczajnie wielka filmowa radocha.
2. Powoli – spokojne i niespieszne love story, które w piękny sposób zarysowuje relację dwójki bohaterów. Film dotyka przede wszystkim dlatego, że porusza jeszcze nie do końca opisany filmowo temat aseksualności i robi to w sposób nienachalny, urokliwy. Chemia między bohaterami jest namacalna, a ich dyskusje o preferencjach i poprzednich doświadczeniach potrafią otworzyć oczy na inne perspektywy. To też kolejny film świetnie pokazujący, jak wielką władzę może mieć nad człowiekiem popęd seksualny i jak znacząco zmienia się nasza optyka widzenia, gdy zniknie on z równania relacji. Urokliwe i przyjemne. Będzie idealny na jesienne wieczory!
3. Omen – świetny film, ukazujący inną kulturę w zaskakujący i przerażający sposób. Główny bohater wraca w rodzinne strony, aby przedstawić niewidzianej od lat familii swoją narzeczoną i aby oddać jej nietypowy posag. Jego wybranka nie spodziewa się, jak ekstremalne obrzędy panują w rodzinie mężczyzny i już pierwszego dnia oboje uczestniczą w rytuale, od którego włos może się zjeżyć na głowie. Omen w intrygujący sposób opowiada o różnicy między współczesnym sposobem myślenia, a „zabobonową” obrzędowością, między patriarchatem a zaskakująco opresyjnym matriarchatem, a wszystko to oblane w pstrokatą otoczkę wierzeń afrykańskich. Wciągający, angażujący i zaskakujący Omen potrafi wyrwać ze strefy komfortu i silnie odcisnąć się na psychice widza. Mam też wrażenie, że niektóre motywy są tu dużo, dużo lepiej poprowadzone niż w starającym się szokować, ale finalnie niewystarczająco głębokim Infinity Pool Cronenberga.
4. Georgie ma się dobrze – kolejny prosty i urokliwy film, który sprawia, że zwyczajnie robi się człowiekowi ciepło na serduszku. Nie warto jednak nadmiernie wgryzać się w fabułę obrazu, bo zaczniemy dostrzegać pewne skróty myślowe i uchybienia, a nie o to tu przecież chodzi. Świetna jest chemia i wzajemne „dochodzenie się” centralnych postaci, a najbardziej urzekła mnie scena rozmowy na stacji kolejowej, przepięknie korespondująca z otwarciem Poprzedniego życia, jednego z moich ulubionych filmów tego roku, również pokazywanego na Nowych Horyzontach.
5. Club Zero – w zasadzie nie jestem pewien, czy szczególnie polecam nowy film Jessiki Hausner, jednak na pewno był on jedną z głośniejszych premier, które miałem szansę obejrzeć podczas tegorocznych Nowych Horyzontów. Film z udziałem Mii Wasikowskiej jako wycofanej guru, która swoim łagodnym usposobieniem i miłą, wydawać by się mogło, niegroźną manierą, miesza w głowie grupie uczniów pewnego prywatnego liceum. Tytułowy Club Zero to klub osób, które osiągnęły kolejny etap samoświadomości i uważa, że… nie potrzebuje jedzenia, żeby przeżyć. Konsekwencje takiego stanu rzeczy można łatwo przewidzieć, ale prezentowany w Cannes film zaskakuje innymi zwrotami akcji. Specyficzny, celowo wycofany film, który jednak próbuje powiedzieć kilka ciekawych rzeczy o współczesnym społeczeństwie i łatwowierności pewnych jednostek. Ciekawe, acz nie w pełni satysfakcjonujące. Niemniej nie żałuję, że widziałem, i sądzę, że ten film może przysporzyć widzom wielu zaskakujących dyskusji.
Maja Budka
1. Powoli – uwielbiam to, że film litewskiej reżyserki Mariji Kavtaradzė jest seksualny, zmysłowy, praktycznie w ogóle nie pokazując seksu. Wszystko zawiera się w rozmowach między głównymi bohaterami, w spojrzeniach, gestach, żartach, no i ruchach ciała, bo oboje pracują ciałem, jednak zupełnie inaczej. Powoli to film absolutnie przepiękny, pokazujący jak Dovydas, mężczyzna aseksualny, wchodzi w związek z Eleną, wyzwoloną seksualnie tancerką. Para tworzy na ekranie bardzo wiarygodną, czułą relację, a widz podgląda, jak odnajdują się w nowej sytuacji oraz szukają sposobu na stworzenie własnego języka namiętności, zbudowanie intymnej więzi bez seksu. Oprócz tego piękne kadry, piękni ludzie, mieszkania, stylówki, układy taneczne i siorbanie przy zupie. Ponadto Powoli pokazuje, jak bardzo potrzebujemy filmów o aseksualności. Mój top festiwalu, a obejrzany już drugiego dnia.
2. La Chimera – Alice Rohrwacher tworzy na naszych oczach kino magiczne, oniryczne i przede wszystkim takie, które wykrada widza do zupełnie innej rzeczywistości. To właśnie z La Chimery musiałam się otrząsać najdłużej i chyba wciąż nie otrząsnęłam się całkowicie. Fragmenty tego filmu, które wciąż siedzą mi w głowie, mogą być równie dobrze migawkami z jakiegoś mistycznego snu. Więcej w recenzji.
3. Tótem – dużo mamy ostatnio filmów o relacji córka–ojciec. Lila Avilés dokłada swoją małą, piękną cegiełkę, opowiadając historię Sol, która nie mogąc doczekać się spotkania z chorym ojcem, meandruje między ciotkami i wujkami przygotowującymi się nerwowo do rodzinnej imprezy. W Tótemie nic nie wybrzmiewa wprost. Nietrudno jednak zgadnąć, jakie emocje skrywają w sobie bohaterowie. Ta chwilowa zabawa ma na moment przysłonić widmo zbliżającej się tragedii. Intymne, delikatne kino. Smutne, ale też niepozbawione humoru oraz wzruszeń. Więcej w recenzji.
4. Opadające liście – ku mojemu zaskoczeniu jest to jedyny film w mojej topce nakręcony przez mężczyznę. Jak widać, Nowe Horyzonty miały silną reprezentację reżyserek w tym roku. Muszę jednak przyznać, że to na Opadające liście czekałam najmocniej i nie zawiodłam się ani trochę. Może dlatego, że w najnowszym filmie Aki Kaurismäkiego widziałam ślady mojego ulubionego reżysera Wong Kar-Waia? A może dlatego, że była to piękna miniaturkowa historia o miłości zwykłych ludzi – pracownicy supermarketu i robotnika z chorobą alkoholową. Bardzo mój melancholijny romans w jaskrawo smutnych kolorach. Nie trzeba w nim nic więcej i nic mniej. To ten rodzaj filmu, który obejrzę jeszcze wiele razy i za każdym razem będę tak samo idealnie nakarmiona. I rozbawiona.
5. Pamiętaj, żeby mrugnąć – reżyserka Austėja Urbaitė w swoim debiucie świetnie buduje napięcie. Lubię filmy, w których drobne uwagi, niezręczności puchną i przeradzają się w cichy narastający konflikt. Tak się właśnie dzieje w historii francuskiego bogatego małżeństwa, które adoptuje rodzeństwo z Litwy. Żeby przełamać barierę językową i kulturową zatrudniają młodą litewską studentkę, która ma być pomostem między tymi dwoma światami. Pomost jednak zaczyna się chybotać. Świetnie wyreżyserowana historia o sprawowaniu kontroli i macierzyństwie z wiszącą nad całą tą intrygą mityczną Meduzą.
W gronie najlepszych znalazły się jeszcze: Femme, A Thousand and One, Na miejscu. Honorowe zaszczytne miejsce: Marcel Muszelka w różowych bucikach (powtórzony na Nowych Horyzontach).