MARCEL MUSZELKA W RÓŻOWYCH BUCIKACH. Bohater, którego potrzebujemy
Marcel mierzy zaledwie kilka centymetrów. Składa się z niewielkiej muszelki, jednego oka, króciutkich nóżek i dużych, ponoć różowych, bucików (chyba bliżej im do pomarańczowego). Razem z babcią, Connie, mieszka na amerykańskich przedmieściach: w domu, który wynająć można za pomocą Airbnb. Jego historia rozpoczyna się wraz z przybyciem Deana – filmowca-amatora, który spostrzega w Marcelu idealnego bohatera swojego nowego filmu dokumentalnego. Mężczyzna chwyta więc za kamerę i zaczyna rejestrować niecodzienną codzienność muszelki w różowych bucikach.
Jeżeli wierzyć anegdocie, to pomysł na stworzenie Marcela narodził się w 2010 roku, w dość szczególnych okolicznościach: podczas wesela, na którym Jenny Slate i Dean Fleischer-Camp umierali z nudów. Postać szybko została powołana do życia, a krótkie, humorystyczne filmy z jej udziałem sprowadziły na youtubowy kanał Fleischera-Campa miliony widzów. Na swój pierwszy (i być może nie ostatni) pełen metraż Marcel musiał jednak poczekać prawie 12 lat. Jeżeli czekaliście razem z nim, to zapewniam już na samym wstępie: było warto.
O świeżości Marcela Muszelki w różowych bucikach przesądza wiele czynników: organiczne połączenie animacji stop motion z ujęciami live action, znakomity dubbing (jeżeli Amerykańska Akademia Filmowa zdecyduje się kiedyś na wprowadzenie nagrody dla najlepszych aktorów i aktorek głosów, to na Jenny Slate powinna czekać nagroda honorowa), wreszcie, towarzysząca seansowi, pełna gama emocji. Czynnikiem decydującym okazuje się jednak charakterystyczny, jedyny w swoim rodzaju protagonista – charyzmatyczny i empatyczny, nieco naiwny, a jednocześnie przenikliwy, jakby mimochodem zdradzający przed nami sekrety dobrego życia. Marcela właściwie nie da się nie lubić: to bohater, którego potrzebujemy, a na którego nie zasługujemy. Funkcjonuje on w filmie Fleischera-Campa na podobnej zasadzie, co androidy w niektórych filmach science fiction (Yang, A.I. Sztuczna inteligencja). Choć jest istotą nieludzką, to swoim zachowaniem, nastawieniem do codzienności, prostą, łatwą do przyswojenia filozofią przypomina o absolutnych fundamentach człowieczeństwa; o tym, że egzystencja powinna opierać się na wzajemnej życzliwości, szacunku względem natury (jak zauważa bowiem Marcel: „wszyscy jesteśmy częścią większej całości”) i umiejętnym balansowaniu pomiędzy przynależnością do społeczności a pielęgnowaniem własnej indywidualności.
Tajemniczy świat Marcela
Na szczęście dydaktyczny ton nigdy nie wybija się tutaj na plan pierwszy – jest umiejętnie wpleciony w pękającą od oryginalnych, zaskakujących pomysłów fabułę. Marcel przemieszcza się po domu zamknięty w tenisowej piłce, nazywanej przez niego uparcie „łazikiem”. Chodzi po ścianach, nanosząc na buciki warstwę syropu klonowego. W ramach zabawy używa łyżki jako katapulty i ślizga się po zakurzonych blatach mieszkania. Scenarzyści Marcela… (Fleischer-Camp, Slate, Elisabeth Holm i Nick Paley) popisują się niezwykłą kreatywnością, całkowicie zmieniając przeznaczenie przedmiotów codziennego użytku. Zwykły świat, oglądany z perspektywy Marcela, nabiera cech magicznych, fascynujących – duchowymi przodkami takiego podejścia są, rzecz jasna, filmy Pixara (zwłaszcza seria Toy Story), ale również, wyprodukowany przez kultowe studio Ghibli, Tajemniczy świat Arrietty. Wydaje się zresztą, że to właśnie z japońską animacją odnaleźć można w przypadku Marcela… najwięcej punktów wspólnych: z istotną rolą natury na czele i emocjonalną więzią, jaka nawiązuje się pomiędzy człowiekiem a niewielkim stworzeniem zamieszkującym to samo domostwo.
Swoją cegiełkę do artystycznego sukcesu Marcela… dokłada również mockumentalna forma, bardzo zgrabnie wykorzystana przez Fleischera-Campa. Spaja ona narrację filmu, oddaje głos Marcelowi i pozwala w pełni wybrzmieć jego wyjątkowej osobowości. Z drugiej strony, uwiarygadnia nieprawdopodobny świat przedstawiony. Reżyser zaludnia go dodatkowo osobami, które możemy kojarzyć z pozafilmowej rzeczywistości – od niego samego zaczynając, a na Lesley Stahl, prowadzącej telewizyjne 60 minutes, kończąc. Konwencja fałszywego dokumentu świetnie sprawdza się również w drugiej połowie filmu, naznaczonej w pierwszej kolejności podróżą, w którą Marcel wyrusza, aby odnaleźć zaginionych członków swojej rodziny. Dzieło Fleischera-Campa nabiera wówczas cech charakterystycznych dla kina drogi – w trakcie seansu emocjonalną przemianę przechodzi jednak nie główny bohater (chociaż do pewnego stopnia również on), ale widownia. Roztopione serca i mokre od łez policzki są tego najlepszym dowodem.
Co tu dużo mówić, Marcel Muszelka ma wszelkie zadatki do tego, aby stać się kulturowym fenomenem. Publiczność wrocławskiego American Film Festival zakochała się w nim na zabój. Po żadnym z tegorocznych pokazów nie słyszałem tak długich, pełnych entuzjazmu oklasków. Wszystkie trzy seanse filmu Fleischera-Campa były wypełnione po brzegi. Facebookowa grupa festiwalu zalana jest bezpretensjonalnymi memami z Marcelem w roli głównej, a na korytarzach, salach kinowych i w łazienkach trudno jest usłyszeć rozmowę na jakikolwiek inny temat. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko oficjalnie przyłączyć się do muszelkowego szału – lepszej nowości na tegorocznym American Film Festival nie widziałem.