TÓTEM. Wszystkiego najlepszego [Recenzja]
Dekorowany godzinami tort, spirytystka okadzająca pokoje palonym chlebem, skrupulatnie przygotowywane występy artystyczne. Nieważne, jak ogromne będą starania rodziny, bo i tak nie zmienią tego, co ma się wydarzyć. Ciotki i wujkowie wymijają się w chaosie przygotowań jak w mrowisku. To nie jest przyjęcie urodzinowe. To pożegnanie.
Uwaga na spoilery!
Opowieść wyreżyserowaną przez Meksykankę Lilę Avilés poznajemy z punktu widzenia 7-letniej Sol. Dziewczynka spędza dzień w domu dziadka, obserwując przygotowania do przyjęcia urodzinowego dla jej ojca. Atmosferę trudno jednak nazwać radosną. Jedna z ciotek nerwowo pali papierosa za papierosem. Druga przypala tort na węgiel. Dziadek dogląda drzewka bonsai, patrząc na wszystko z dezaprobatą, oskarżając domowników, że powariowali. Na marginesie padają oszczędne, niezręczne słowa o prześwietleniach, lekarzach, chemioterapii.
Dzieci krzyczą, śmieją się, płaczą i biegają w popłochu wokół krewnych. Tylko Sol ma odwagę pokazać prawdziwą smutną twarz. Próbuje znaleźć odpowiedzi na pytania, które ją dręczą, zrozumieć swoje emocje, podczas gdy dorośli czują się w obowiązku je tłumić, dbając o to, by był to, mimo wszystko, idealny wieczór, który zapamiętają na zawsze. I przede wszystkim – dziewczynka chce zobaczyć się z ojcem, który jest nieobecnym duchem, skrywanym w pilnie strzeżonej przez opiekunkę twierdzy oddalonej od serca domu.
Tótem to kameralne kino, które składa się w całości z klaustrofobicznych ujęć domowej krzątaniny. Początkowo wszystko wygląda normalnie, ot nieco nerwowe przygotowania do dużej rodzinnej imprezy. W powietrzu wyczuwalne jest jednak napięcie oraz smutek. W ustach bohaterów gromadzą się słowa, którym nie pozwalają się wydostać. Reżyserka powoli odkrywa karty, ujawniając przed nami prawdziwy powód rodzinnego spotkania. Urodziny ciężko chorego ojca Sol to tak naprawdę pożegnanie, o którym nikt nie mówi wprost.
Narracja prowadzona jest w niemal dokumentalny sposób. Kamera Lili Avilés gubi się w korytarzach domu, obserwując zachowania domowników, rejestrując coś więcej niż obrazy i zasłyszane dźwięki. Nie jest wścibska, pozwala zachować prywatność bohaterów, kiedy jest to potrzebne, np. w nielicznych scenach z ojcem. Jego choroba nie jest tu pokazywana graficznie – czujemy ją unoszącą się w powietrzu, w dusznych i ciemnych kadrach oraz w głębokich westchnięciach bólu mężczyzny. W innych sytuacjach kamera jest bardziej uważna, cierpliwa. Najbardziej interesują ją bliskie zbliżenia na twarze bohaterów i obserwacja emocji rozsiadających się na ich twarzach.
Tótem to wyjątkowo intymne, empatyczne, delikatne kino. I wielkie w swoim emocjonalnym wymiarze. Reżyserka utrzymuje widzów w poczuciu smutku i oczekiwania, ale nie rezygnuje z humoru, a szczególnie z czułości i miłości, których jest tu najwięcej. Bo to w gruncie rzeczy nie jest film o umieraniu, tylko film o życiu. Celebracja życia w obliczu niedalekiego pożegnania. Samo odejście nie jest traktowane z nienawiścią. Jest akceptowane. To sprawia, że Tótem rozdziera serce. Jeszcze bardziej, gdy wybrzmiewa na końcu filmu, że Avilés zadedykowała film swojej córce, która przed laty straciła ojca. Taki film musiał powstać z doświadczeń.