FALLEN LEAVES. Samotność krótkodystansowców [RECENZJA]
„Mój ojciec zapił się na śmierć. Mój brat też. Moja matka umarła z żalu”. Zawiedziona Ansa (Alma Pöysti) zwraca się do Holappa (Jussi Vatanen). Mężczyzna wcześniej sięgnął po piersióweczkę, bo półlitrowe wino bąbelkowe na ich pierwszej randce-nierandce to było zdecydowanie za mało. Holappa dawno już stracił umiejętność samokontroli. Nigdy nie posiadał wiele, ale destrukcyjny nałóg zaczyna być czymś jedynym, co faktycznie ma. Ansa to również postać połamana, wewnętrznie skryta i już przyzwyczajona do dojmującej samotności. Od pracy w magazynie supermarketu przez zmywak w obskurnym barze po przerzucanie węgla. Wieczorami przed snem radyjko i wiadomości z ukraińskiego frontu. Oboje tak wiele już stracili. Oboje tak wiele mogą jeszcze wygrać.
Ponura rzeczywistość, ale Aki Kaurismäki oprowadza nas po niej ze specyficzną dla siebie czułością. Pracujący na tym samym materiale bracia Dardenne na pewno zostawiliby nas z wymagającą leczenia depresją. Fiński reżyser rozpacz przełamuje sytuacyjnym humorem a płacz chwytliwą ripostą. W statycznych kadrach Timo Salminena Helsinki przypominają miasto duchów, na mapie którego życiem i światłem tętnią tylko pojedyncze punkty. Szczególną atrakcją jest klub z karaoke (muzyka i śpiew przecież dotykają najwrażliwszych ludzkich strun) czy studyjne kino, sentymentalnie oklejone plakatami francuskich nowofalowych hitów. W bieżących repertuarze Truposze nie umierają Jima Jarmusha. Nie traktujcie jednak tego tytułu jak przestrogi.
Za pozami samotniczki i przegrywa-alkoholika skrywają się postaci nie umiejące definiować swoich potrzeb. Jeszcze większą przeszkodą jest lęk przed ich wyrażaniem. Przed samym sobą, wobec innych. Nieustające finansowe problemy oraz zawodowa ulotność oczywiście nie ułatwiają w zyskaniu poczucia stabilizacji. Ansa i Holappo zanim pomyślą o jutrze, muszą jakkolwiek zabezpieczyć dzisiaj. Ekonomiczna chwiejność to dla Kaurismäkiego sprawa istotna, ale mimo wszystko powierzchowna. W mniejszym stopniu jest ona nośnikiem dramaturgii, odrobinę częściej przedmiotem satyry. Sprawiedliwe i niesprawiedliwe zwolnienia z pracy, doświadczane przez obu bohaterów, to codzienność i już dla nich nic zaskakującego. Reżyser lepi swoich bohaterów z kilku warstw i lokuje wobec wielu zależności. Dla obu to prawdopodobnie okres w życiu bardziej dynamiczny, ale wymagający refleksu, odpowiedniej reakcji i, co najtrudniejsze, wewnętrznej przemiany. Kaurismäki to więcej niż biegły scenarzysta. Kiedy więc gdzieś w oddali zamigocze światełko w tunelu, wystarczy zwyczajny niefart bądź niezdarność, byśmy znowu zabuksowali a delikatnie rysujący uśmiech został złamany przez niespodziewany grymas.
Rozpisana na półsłówka, ostrożne gesty i ślepe spojrzenia relacja Ansy i Holappa przekonująca działa na kilku polach. To skazane na siebie i na znalezienie porozumienia, postaci, ale przez tragiczno-komiczny splot wydarzeń i introwertyczny typ osobowości, nie mogące się ze sobą dogadać. Problematyczna jest konieczność używania słów i niezręczność jaką wywołuje milczenie. Nie może dziwić więc, że Ansa, przygarniętemu przez siebie psu-przybłędzie, daje imię „Chaplin”. Liczne próby znalezienia wspólnego języka i dostrojenia się mogą wzruszać i rozczulać (nie wiem, chyba to sytuacja, w której sumienny recenzent powinien przypomnieć, by widz wziął ze sobą chusteczki), ale są też wyczerpującą refleksją nad naturą komunikacji. W oczach Kaurismäkiego to bowiem sprawa fundamentalna. Nawet jeśli się nie da, to trzeba próbować. Ciągle, bez przerwy i nieustannie. Nie ma innego wyjścia.
Obawiam się jedynie, że za jakiś czas Fallen Leaves może pojawiać się to tu to tam na listach najlepszych listów miłosnych do kina. Jeśli tak, to szkoda. Choć film Kaurismäkiego ma do X Muzy serce większe niż Spielberg w Fabelmanach i Mendes w Imperium światła razem wzięci. Kino nie może być tematem, powinno być zawsze pretekstem. Kino nie może być fabularną osią, znacznie lepiej sprawdza się jako piąte koło u wozu. Między innymi dlatego Fallen Leaves triumfalnie dojeżdża do mety.