MIDSOMMAR. W BIAŁY DZIEŃ. Wpłynąć na krwawego przestwór oceanu…
Kiedy opowiedziałem koledze o Midsommar. W biały dzień i wysłałem link z przepięknym trailerem, otrzymałem odpowiedź, że to już się robi nudne – kolejny film, w którym słowiańsko-pogańskie wierzenia są źródłem wszelkiego zła. Nie winię chłopa, w końcu popkultura oraz gatunek uczyniły z tej mitologii tani sztafaż dla horroru, w którym szlachtuje się mieszczuchów. Krew, przeklęte niemowlaki, wiara w coś pradawnego i zakrwawiony sierp… Kolejny film Ariego Astera jest czymś zdecydowanie więcej, niż obiecuje notka dystrybutorska, choć momentami z horrorem ma niewiele wspólnego.
Duszny jednak bywa ten pogański klimat u reżysera Dziedzictwa: Hereditary, jakby wyjęty ze snów Lyncha, który postanowił odwiedzić Podlasie i przesłuchać przed położeniem się do łóżka płyt Żywiołaka. To, co najbardziej tutaj działa, zawarte jest w stronie wizualnej, czyniącej z eskapady grupki znajomych do specyficznej komuny wyznaniowej w Szwecji opowieść wręcz poetycką, wyćwiekowaną odniesieniami i bystrą refleksją na temat przenikania realnego z mitycznym. W samym bowiem zamyśle mamy przecież wszelkie elementy horroru o kulcie zła, czyli grupkę nieświadomych turystów, rzeź niewinnych baranków oraz miejsce ukryte przed cywilizacją. Aster nie bawi się jednak gatunkiem na tyle mocno, żeby zadowolić jego konserwatywnych miłośników – interesuje go raczej krok do przodu, który wykonać powinni fani jego poprzednich filmowych dokonań. Jeśli na ekranie pojawiają się okrucieństwa rytualne, to traktujemy je niczym precyzyjne, chirurgicznie ukazany proces, który wydarzyć się musi, ale nie jest wcale źródłem grozy. O wiele bardziej przeraża tu wrażenie, że mimo postępu cywilizacyjnego, zmieniającej się mentalności oraz czasów – kultyzm wciąż mocno wpisany jest w naszą genetykę, może nawet bardziej dzisiaj niż kiedykolwiek w ostatnich dziesięcioleciach. Jeśli coś powtarzane jest zbyt często w ludzkich umysłach, choćby w formie parareligijnej mantry, to staje się realne. Ta koniunkcja przypadków i rozpadu wiary u Astera potrafi zjeżyć włosy na głowie.
A wszystko to w bardzo narkotycznej, transowej wręcz scenerii, w której to, co magiczne, może być wyjaśnione zachwianą biochemią w mózgu. Aster celowo więc wykłada przerażające sceny w zwiastunie, a sprawy odwiecznej tajemnicy w samym filmie są elementem tła. Ten zespolony z naturą świat jest nieprzyjemny tylko wtedy, jeśli jesteśmy poza jego kręgiem, a wybór jest prosty – podporządkuj się albo umrzyj. Mechanizmy funkcjonowania plemiennego są tu ugryzione sprawnie, a celem Midsommar, czyli tradycyjnego szwedzkiego pogańskiego święta, nie są jedynie hedonistyczne oraz dziękczynne rytuały, ale utrzymywanie równowagi między tym, co zabarykadowane, a (według członków społeczności) popsute. Nie bez powodu reżyser ukazuje, że to właśnie Amerykanie zabłądzili w tej rzeczywistości, a sama prezentacja mechanizmu świata przedstawionego trwa prawie dwie godziny. Wszystko to okraszone jest mistrzowskimi mastershotami, zabawą filtrami, a także graniem na detalu. Powrót do świata pogańskich szaleńców będzie równie satysfakcjonującym seansem co ten pierwszy, dziewiczy.
O tak, chwalić należy tę przepiękną wizję, która choć nie stara się nas przestraszyć, to wzbudza niepokój, podobny trochę to meteopatii, gdy zbliżają się burza albo silny wiatr. Nasycony kolorami, przepięknie wykadrowany i świetnie zagrany drugi film Astera cementuje status twórcy ciekawego i poszukującego.
To jednak nie tylko zuchwałe przepychanie się łokciami w przemyśle filmowym młodego reżysera, ale również umacnianie swojej twarzy oraz dobrego wrażenia przez Florence Pugh, która pomału urasta do miana najbardziej interesującej aktorki swojego pokolenia. Takiej, która niewątpliwie ma dobrego nosa do materiału aktorskiego, jak i własnych wyborów interpretacyjnych dla odgrywanych postaci. Nic ani nikt na tych szerokich polach się nie gubi, a gorące lato właśnie po premierze Midsommar. W biały dzień zaczęło być naprawdę duszne.