Najbardziej ZBĘDNE sequele po latach
Czym jest zbędność? Co dokładnie oznacza ta kategoria, zwłaszcza w odniesieniu do popkultury? Wrażenia niepotrzebności niektórych filmów publika w ostatnich latach doświadcza coraz częściej. Dzisiaj wielkie studia wiedzą, że zamiast tworzyć nowe marki, częściej opłaca się wracać do tych niegdyś odłożonych. W tym artykule zajmę się tą kwestią. Lista ogranicza się nie tylko do filmów zwyczajnie nieudanych. Nie chodzi tu tylko o dzieła, które zepsuły poprzednie filmy, sprawiły, że tamte oryginalne straciły na wartości. Dodałem tu także sequele dobre lub bardzo dobre, ale jednocześnie takie, na które nikt nie czekał i nie wiązał z nimi żadnych nadziei, ponieważ historia opowiadana przez daną franczyzę została zamknięta już wcześniej. Czasem wydaje się, że nie ma miejsca na kontynuację, a twórcy i tak bezkompromisowo się z nią wciskają. Jeśli powrót do kultowej marki po latach nie budzi entuzjazmu u większości potencjalnej widowni, to zdecydowanie warto przyjrzeć się takiemu zjawisku szerzej, a zwłaszcza tym ciągom dalszym, które poniosły sromotną klęskę i nie spełniły oczekiwań widowni.
„Terminator 3: Bunt maszyn” (reż. Jonathan Mostow, 2003)
Terminator z 1984 roku? Przełomowe science fiction. Terminator 2: Dzień sądu z 1990 roku? Przełomowy film akcji i ponownie przełomowe science fiction. Terminator 3: Bunt maszyn? Zbyteczny sequel do Terminatora 2… No niestety, ale tak w najprostszych słowach można określić pierwsze trzy filmy z serii. Od jednej z najlepszych kontynuacji w historii kina minęło 13 lat. Pora na coś nowego? Otóż nie, pora na jeszcze raz to samo, ale bez Jamesa Camerona za kamerą. Pod pozorami poprawności twórcy utknęli w kreatywnej czarnej dziurze. Nick Stahl jako John Connor to pierwszy w serii miscast — jest irytujący i film próbuje nam wmówić jego relację romantyczną z jeszcze bardziej nieznośną Katherine Brewster. Popisy speców od pirotechniki i efektów specjalnych ponad fabularną świeżość czy intrygującą narrację to tutaj dewiza, której twórcy konsekwentnie trzymają się od początku do końca. Zwykłe kino sensacyjne z masą wybuchów to za mało i nie godzi się z prestiżem, znaczeniem pierwszych dwóch części.
„Bridget Jones 3” (reż. Sharon Maguire, 2016)
Bridget Jones 3 to nawet lepszy film niż zdecydowanie zbyt gagowa i chaotyczna część druga. Zasadniczym problemem jest to, że bardziej rozsądnym rozwiązaniem w 2016 roku byłoby postawienie na remake, nowe podejście, skomentowanie postaci po 15 latach i najlepiej w wykonaniu nowych aktorów. Niestety nawet takiej małej brytyjskiej marce opłacało się postawić na znane, kochane twarze i przestarzałe schematy. Niejako powtórzono fabułę z jedynki, oczywiście już bez tej błyskotliwości. Nawet jeśli obyło się to z pokładami serca do bohaterów i paroma udanymi żartami, tak kilka rzeczy wygląda tu na co najmniej wymuszone. Renée Zellweger nie czuje już swojej barwnej postaci; w wielu scenach nieumyślnie sama siebie spycha w rejony autoparodii, podczas gdy w jedynce udawało się utrzymywać balans między dziwnością Bridget a naszym współczuciem do jej sytuacji. Podstawą było zrozumienie położenia bohaterki we współczesnej konsumpcjonistycznej Wielkiej Brytanii. W trójce nie tylko nie udało się kontynuować tych niuansów, ale także granica groteski i żenady została przekroczona co najmniej kilka razy. Nie byłoby tych problemów, gdyby film z 2001 roku uznać za zamkniętą koherentną całość, która o zwariowanej i uroczej zarazem Bridget powiedziała w zasadzie wszystko.
„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” (reż. J.J Abrams, 2015)
Twórcy tej odsłony gwiezdnowojennej sagi nie starali się wymyślić niczego nowego, więc ja również nie mam zamiaru się wysilać podczas opisywania jej problemów. Najkrócej mówiąc: Lucasfilm od czasu przejęcia firmy przez disnejowską korporację wypracowało sobie dość niewymagającą strategię pracy przy odświeżaniu starych marek (wrócimy do tego). Słowo „odświeżanie” działa tu tylko w teorii. J.J. Abrams już przy okazji trzeciej odsłony Mission: Impossible pokazał, że jego taktyka na kino popcornowe to efektowna forma skrywająca lichą treść. W Przebudzeniu Mocy wrażenie jest nawet zwielokrotnione. Technicznie film jest absolutnie bez zarzutu, jednak nieustanne wyciąganie dobrych wspomnień widzów ze starych odsłon serii i niemożność wprowadzenia jakiegokolwiek ryzykownego bądź choć odrobinę kreatywnego pomysłu spycha ten film w dolinę zapomnienia.
„Toy Story 4” (reż. Josh Cooley, 2019)
Toy Story 3 to jedno z najlepszych domknięć trylogii w historii kina, które powstało aż 11 lat po części drugiej. Film z dużą stawką i maestrią podsumowuje losy wszystkich postaci; jest satysfakcjonującym finałem motywów przewodnich eksploatowanych uprzednio. Ostatnia scena zostawia otwartą furtkę, ale jako widzowie nie potrzebowaliśmy wówczas ciągu dalszego, czując, że to ostateczne pożegnanie ukochanych bohaterów. Jednak Pixar 9 lat później zapodał kolejny sequel, dodający, że Chudy wcale nie skończył swojej drogi. Trzeba przyznać, że choć sam fakt powstania tego filmu może wzbudzać niechęć niektórych fanów, to sam efekt natychmiast rozwiał wszelkie wątpliwości. Toy Story 4, choć u podstaw jest wymuszonym, zbędnym dopowiedzeniem historii zabawek Andy’ego, to kiedy się zapomni o tym i potraktuje je jako osobne dzieło, jest bardzo udane. Piękno animacji, drobiazgowo skonstruowany scenariusz, zjawiskowy humor i znowu szczere emocje, wobec których nie można pozostać obojętnym. Rozczarowaniem może być jedynie to, że Toy Story 3 było tę ciutkę lepsze i bardziej satysfakcjonujące. Teraz wiadomo już o planach na część piątą — jak zaopatrujecie się na ten film?
„Krokodyl Dundee w Los Angeles” (reż. Simon Wincer, 2001)
Pozwoliłem sobie wybrać kontynuację tytułu niegdyś powszechnie kojarzonego — dziś raczej stanowiącego ciekawostkę dla traperów bacznie odkrywających historię kina australijskiego. Tytułowy macho bohater (Paul Hogan) usposabiał dwie rzeczy, które dzisiaj wydają się nie do odtworzenia: był symbolem zarówno Australii, jak i ekscentrycznych lat 80. w całej okazałości. Już druga część niespecjalnie powtórzyła urok jedynki, przede wszystkim postępując w schematy Hollywoodzkiego kina pod hasłem „łubudubu” — więcej, szybciej, efektowniej, ale mniej zgrabnie. Gdzieś zniknęło to, co wyróżniało Krokodyla Dundee i sprawiało, że pomimo wielu niedoskonałości film był tak wyjątkowy. Trzecia odsłona cyklu po latach nie tylko pogłębia tamte defekty, ale także zupełnie zapomina o historii zderzenia różnych światów, dychotomii między chaotyczną dziczą Australii a wielkomiejskim krajobrazem. Historia nudzi i nie ma za grosz błyskotliwości. Nie sposób skomentować kolejnych, jeszcze bardziej nonsensownych części cyklu… Może w tym bohaterze zwyczajnie nie było potencjału na serię, a działa on jedynie w swoim pierwszym filmie, silnie zespolonym ze specyficznymi czasami i ówczesną wrażliwością. Do tamtej ekscentrycznej australijskiej widokówki wciąż warto wracać.
„Bad Boys for Life” (reż. Adil El Arbi, Bilall Fallah, 2020)
Zbędność tego filmu polega na tym, że marka Bad Boys nie zapisała się złotymi głoskami w historii kina, zwłaszcza po przesadzonej, męczącej dwójce. Oryginał z 1995 roku od Michaela Baya unosił się na fali popularności dzieł z gatunku komedii buddy cop, w stylu tetralogii Zabójczej broni. Kontynuacja po długim czasie, gdy kino już nie jest zainteresowane tym gatunkiem, powrót Martina Lawrence’a na srebrny ekran po latach nieobecności, a za sterami projektu nieznany nikomu wówczas duet reżyserów — czy ktoś w ogóle na to czekał? A jednak film okazał się miłą niespodzianką. Nie tylko jest najzabawniejszym odcinkiem cyklu, nie tylko miał wreszcie czytelnie nakręconą akcję, ale także słynny główny duet aktorski sprawiał wrażenie, jakby mu naprawdę mocno zależało. Twórcy wyciągnęli wiele z największych zalet takich serii akcji jak Szybcy i wściekli oraz Mission: Impossible. Bad Boys for Life odświeżająco przywraca gatunek lekkich komedii sensacyjnych o niedobranych gliniarzach. Widzowie mogli spędzić przyjemny czas w kinie, oglądając dalsze przygody Mike’a i Marcusa.
„Ojciec chrzestny III” (reż. Francis Ford Coppola, 1990)
Ojciec chrzestny III to być może najbardziej niestandardowy przykład niepotrzebnego sequelu po latach i to z kilku powodów. Po pierwsze, od tego zamknięcia serii minęło już ponad 30 lat, podczas gdy większość przypadków na tej liście to niedawne, współczesne objawy nostalgicznych reanimacji cenionych franczyz. Z drugiej strony, trzecia część słynnej mafijnej sagi nie jest w żadnym razie złym filmem. Solidność dotyczy większości jego elementów składowych, ale inna opcja niż kolejne arcydzieło na wzór dwóch pierwszych odsłon to jednak wciąż rozczarowanie, nieprzepracowane do dzisiaj zarówno przez reżysera, jak i wielu fanów. Coppola poprowadził domknięcie serii ciężką ręką, zupełnie jakby zastąpił go ktoś mniej zdolny, zwykły wyrobnik, który na przestrzeni lat stracił błysk geniuszu. Kilka lat temu twórca podjął próbę przemontowania filmu pod epicką nazwą The Godfather Coda: The Death of Michael Corleone. Była to alternatywna gratka dla największych miłośników gangsterskiej serii. Coppola naprawił parę błędów oryginału, ale wciąż pozostawił widzów we wrażeniu, że Ojciec chrzestny II to dużo lepsze domknięcie historii mafijnego bossa o twarzy Ala Pacino.
„Jurassic World” (reż. Colin Trevorrow, 2015)
Jurassic World prawie niczym nie różni się od poprzednich mało udanych sequeli świetnego dreszczowca przygodowego Spielberga z 1993 roku. To, co go wyróżnia, to czas oczekiwania na niego ze strony widowni. 14 lat od przeciętnej części trzeciej oraz aż 22 od złotego pierwowzoru. Nic dziwnego, że odbiorcy stęsknieni za zobaczeniem dinozaurów na wielkim ekranie pozwolili filmowi rozbić bank w box offisie. Równie wielki, jak sukces finansowy sam film jednak nie był. Niemniej, po czasie trzeba z bólem przyznać, że jest najbardziej znośną odsłoną niemrawej trylogii Jurassic World. Za to ilość zawartych głupotek scenariuszowych czy poczucie powtórki z rozrywki to wciąż domena i największy grzech współczesnego Hollywood. Twórcy zazwyczaj nie wyciągają z takich przypadków nauki, zupełnie lekceważąc choćby ambiwalentny lub negatywny odbiór krytyki.
„Ghostbusters. Pogromcy duchów” (reż. Paul Feig, 2016) / „Pogromcy duchów. Dziedzictwo” (reż. Jason Reitman, 2021)
Oto dwa tytuły na jednym miejscu. Pierwszy z nich od razu po premierze zabił zainteresowanie marką, będąc zupełnie nieśmieszną, brzydką wizualnie komedią. Drugi film stwierdził, że trzeba pójść po rozum do głowy, podążając za pomysłodawcami Stranger Things choćby, tworząc oparte na nostalgii za latami 80. współczesne kino Nowej Przygody, łącząc to jednak z bezpiecznym podejściem choćby wspomnianego Przebudzenia Mocy. Zmiana konwencji z komediowo-sprośnej na bardziej przygodową to naturalna i oczekiwana ewolucja serii. Niemniej, nie da się ukryć, że obydwu filmom brakuje pazura, a ich zbędność jest niezaprzeczalna. Oczywiście Afterlife wygrywa pod niemal każdym względem z poprzednikiem — odcinając się od tamtej tragedii, jak tylko się da — i każe patrzeć z lekkim optymizmem na przyszłość marki.
„Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” (reż. Steven Spielberg, 2008) / „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” (reż. James Mangold, 2023)
I na koniec znowu dwa sequele powstałe po długim czasie od kultowej trylogii — oba kładące ideę powrotów po latach na dwa różne sposoby i na dwa równie zbędne. Pierwszy z nich pokazał zmęczenie Spielberga, który dwojąc się i trojąc, by kreatywnością przygód Indiany zachwycić widzów, ugrzązł w autoparodii i farsie. Drugi z kolei swą wiernością oryginalnym klimatom serii i strachem pomysłodawców przed zepsuciem czegokolwiek okazał się projektem nudnym, zachowawczym i niepróbującym niczym zaskoczyć widownię. Artefakt przeznaczenia wydaje się poprawny, ale nie zostanie na długo w umysłach odbiorców. Można powiedzieć, że w obu przypadkach twórcy nieumyślnie przedstawili argumenty postulowane od dawna przez fanów oczekujących rebootu serii, powrotu z nowym aktorem i świeżymi pomysłami na przygodę.