Zapowiedziane SEQUELE, które są zupełnie NIEPOTRZEBNE
Trend na wznawianie tego, co kultowe i dobrze sprzedające się, rośnie w kinematografii z każdym rokiem; szokując widzów wieściami o kolejnych kontynuacjach i nowych wcieleniach dzieł, które pokochali w oryginalnej formie. Z punktu widzenia marketingu to zawsze okazja na zarobienie zawrotnej kwoty na sprawdzonym gruncie, jednak liczne próby odtworzenia znanych tytułów w tak samo świeżej formie jak ich pierwsze części z wielu przyczyn kończyły się dotychczas marnie (spójrzmy chociażby na nowy Matrix czy Fantastyczne zwierzęta), rozczarowując zarówno fanów, jak i recenzentów. Nie sposób pominąć tu oczywiście kilku wyjątków, takich jak wizjonerska Diuna czy finansowy zwycięzca Avatar, jednak ich sukcesy to, wydawać by się mogło – niestety – sytuacje jednostkowe. Moda na płytkie odtwarzanie bez wyraźnego pomysłu rośnie czy tego chcemy, czy nie, a każdy miesiąc to doniesienia o nowych legendarnych tytułach, jakie doczekają się wkrótce ponownego otwarcia w kinach. Które z nadchodzących filmowych sequeli są zupełnie zbędne i równie dobrze mogłyby w ogóle nie powstać?
„Joker: Folie à Deux”
Joker z Joaquinem Phoenixem w roli głównej to wstrząsający portret psychologiczny jednego z największych łotrów miasta Gotham, który, wydawałoby się, spełnił swoją funkcję jako w pełni domknięty autorski projekt Todda Phillipsa. Tym większe było moje zdziwienie, kiedy plotki o domniemanym powrocie aktora do roli, która przyniosła mu Oscara, okazały się prawdą. Wokół filmu od początku zrobił się niemały medialny szum – teorie o tym, co twórcy zdecydują się nam pokazać w następnej części, nowe zdjęcia z planu, na których mamy okazję dostrzec Lady Gagę jako Harley Quinn. Mimo tej wielkiej ekscytującej otoczki, mnie samą bardziej niż podekscytowanie łapie strach o to, czy tak genialny twór jak Joker z 2019 roku nie zostanie przyćmiony przez swoją zupełnie niepotrzebną, miałką kontynuację. Tytuły, które z reguły przeznaczone były na odrębne, jednoczęściowe historie rzadko okazują się sukcesem w przypadku wznowienia na sequel – boję się, że koncepcja musicalowa zbyt mocno odstaje stylistycznie od mrocznej, niepokojącej atmosfery Jokera, jaka bezbłędnie zadziałała poprzednim razem, zostawiając mnie – jak i tysiące innych widzów – w emocjonalnej rozsypce. Jedyne, na co możemy liczyć, to z pewnością kolejny przynajmniej zadowalający występ Phoenixa, jednak o kondycję aktorską jego ekranowej towarzyszki martwię się nieco mocniej.
„Gladiator 2”
Tutaj muszę przyznać, mam spory dylemat, gdyż sama obsada drugiej części Gladiatora robi spore wrażenie, zwiastuje porządne jakościowo wznowienie klasyka, a entuzjazm jeszcze bardziej pobudza możliwość zobaczenia Paula Mescala w kolejnym, miejmy nadzieję, zjawiskowym występie. W mojej głowie pojawia się jednak pytanie: czy na pewno warto brać się za ponowne zmierzenie się z tak potężnym i wręcz świętym dziełem? Skłaniam się ku odpowiedzi przeczącej. Z pewnością nie powtórzy się już ten sam fenomen i historia Luciusa – wnuka Marka Aureliusza granego w oryginale przez Richarda Harrisa – nie porwie tak mocno, jak emocjonujące przygody Maximusa. Tym bardziej nie chciałabym przeżyć kolejnego nieprzyjemnego szoku, który ma szansę zaburzyć sentyment do filmu Ridleya Scotta z 2000 roku. Pozostaje nam trzymać kciuki za Paula Mescala i mieć nadzieję, że powrót po latach nie okaże się następną nieudaną próbą dorobienia się na renomie legendy.
„Gliniarz z Beverly Hills 4”
Gliniarz z Beverly Hills powracać miał już wielokrotnie – sam Eddie Murphy ogromnie liczył na to, że kultowa produkcja sprzed lat dostanie swoje drugie pięć minut w bardziej uwspółcześnionej formie. Ostatnia część trylogii dobitnie pokazała jednak, że siłowe przeciąganie serii może jedynie zaszkodzić jej poprzednim odsłonom, dlatego jestem wręcz pewna, że zapowiadany Gliniarz z Beverly Hills 4 nie tylko nie zapewni nam dawki świeżego humoru, ale będzie wręcz odgrzewanym kotletem bez grama oryginalności. To, co okazało się strzałem w dziesiątkę kilka dekad temu, wcale nie musi zachwycić i dzisiaj, a niepowtarzalny klimat przełomu lat 80. i 90., który odnajdujemy z każdym powrotem do Gliniarza z Beverly Hills, wcale nie potrzebuje swojego odpowiednika we współczesności.
„Kingdom of the Planet of the Apes”
Najnowsza 3-częściowa odsłona Planety małp zalicza się do jednych z moich ulubionych filmowych powrotów, a historia Caesara wzrusza i porywa za każdym razem. Biorąc pod uwagę genialne zakończenie Wojny o planetę małp z 2017 roku – czyli sprzed aż 7 lat – zupełnie nie widzę potrzeby wracania do serii, która okres swojej największej świetności ma już dawno za sobą, a i nieszczególnie potrzebuje wznowienia akcji kilkadziesiąt lat po wydarzeniach z trzeciej części. Mimo to powstanie nowej Planety małp wydaje się już przesądzone, gdyż w lutym 2023 reżyser filmu poinformował o zakończeniu zdjęć do Kingdom of the Planet of the Apes. Produkcja ma skupić się na rzeczywistości, w której rasa ludzka nie przetrwała, a małpie społeczności rozwinęły się na nieprawdopodobną skalę. Jedna z małp wyrusza w samodzielną podróż tuż po tym, jak zniewolono jej plemię. Na drodze staje jej samica homo sapiens, jedna z nielicznych, które przetrwały.
„Kung Fu Panda 4”
Ostatnią część przygód pandy Po mieliśmy okazję oglądać aż 7 lat temu, co pokoleniu, które wychowywało się na tej opowieści, pozwoliło już dawno albo o niej zapomnieć, albo wyrosnąć z potrzeby zobaczenia jej kontynuacji na dużym ekranie. Już za pośrednictwem Kung Fu Pandy 3 zobaczyliśmy, jak ciężko jest niekiedy zakończyć serię cieszącą się tak dużą popularnością tak, by zadowoliła ona wszystkich widzów. Biorąc pod uwagę to, że nawet fani produkcji nieszczególnie oczekują na jej wznowienie planowane na 2024 rok, obawiam się, że może ono kosztować twórców niemałą finansową klapę, co dla tak obiecującego tytułu byłoby prawdziwym ciosem i zwieńczeniem zdecydowanie oddalonym od wymarzonego.
„Godziny szczytu 4”
Kolejny przykład hitu sprzed lat, który powinien zostać zapamiętany wyłącznie z okresu, w którym filmy te wychodziły na bieżąco. Niezapomniany duet Jackiego Chana i Chrisa Tuckera niezmiennie bawi od dekad i zdecydowanie bardziej wolałabym trzymać się dawnej trylogii, niż po raz kolejny rozczarować się słabą próbą wzorowania się na popularności poprzednich części bez wyraźnego pomysłu na kontynuację. Na szczęście mimo zapewnień ze strony Chana, iż prace nad nowymi Godzinami szczytu trwają, wciąż nie mamy informacji m.in. o reżyserze produkcji, którym z pewnością nie będzie twórca oryginalnej trylogii Brett Ratner, wielokrotnie oskarżany o nadużycia seksualne. Pozostaje nam mieć nadzieję, że pomysł czwartej części wejdzie ostatecznie do szuflady, by nie zaprzepaścić spuścizny po dawnych Godzinach szczytu.