Filmy, które najpierw POKOCHANO, a potem ZNIENAWIDZONO
Lub dostały szansę na pokochanie, a potem zostały odrzucone. Zdecydowały o tym przeróżne czynniki: zmiany pokoleniowe, dojrzewanie gustów samych widzów, zachowanie aktorów, producentów i reżyserów wpływające na osąd publiczności, czasem głupienie, czasem mądrzenie odbiorców, a także mnóstwo niezliczonych relacji między wydarzeniami, których rola w recepcji sztuki filmowej wydaje się nam marginalna. Faktem jest jednak, że na przestrzeni lat konkretne tytuły albo zyskują, albo tracą, czasem sprawiedliwie, czasem zupełnie bezpodstawnie. Żeby zrozumieć te procesy, trzeba nierzadko spojrzeć bardzo szeroko na świat, do którego wypuszczany jest dany tytuł filmowy. Co do niektórych z wymienionych tytułów potencjał znienawidzenia jest wciąż niewykorzystany, gdyż pewne środowiska musiałyby najpierw otworzyć się w ogóle na poznanie czegoś pochodzącego nie z ich tzw. „gry ideologicznej”, żeby to znienawidzić, niemniej zdecydowałem się wspomnieć, że taka możliwość wciąż istnieje.
Zmierzch (2008), reż. Catherine Hardwicke
Podobne wpisy
Ze Zmierzchem jest pewnie trochę tak, jak z Titanikiem (o nim później). Refleksja na temat naiwności tej produkcji przychodzi z czasem. Poza tym rozwój kina wampirycznego fanom tej tematyki również coś pokazał – że melodramat da się sprawniej i mniej pretensjonalnie złączyć z horrorem. Zresztą nawet przed premierą Zmierzchu istniał już doskonały przykład tego mariażu – Wywiad z wampirem. Zmierzch z czasem tracił również dlatego, że nastolatki, które były jego fanami, stały się dorosłymi ludźmi. Zmienił im się więc gust, ewoluował. Jako dorośli przedstawiciele kultury zaczęli przekazywać w świat komunikat, że Zmierzch wcale taki kultowy nie jest, więc zablokowali dopływ nowych fanów do produkcji, zwłaszcza że czas okołopremierowego szumu dawno minął. Poza tym dla milionowej rzeszy homofobów Kristen Stewart przestała być wartościowa, bo otwarcie zaczęła demonstrować swoją biseksualność. Robert Pattinson poszedł w odstawkę i w Zmierzchu, i w prywatnym życiu. Dzisiaj film ma opinię produktu dla nastolatków, a właściwie dla amerykańskich nastolatek. Spory upadek legendy.
American Beauty (1999), reż. Sam Mendes
Przez te ponad 20 lat od premiery w światowych społecznościach wiele się zmieniło. Przede wszystkim dużo ostrzej patrzy się na wyczyny takich Lesterków, nie tylko z powodu, że akurat tego bohatera zagrał Kevin Spacey, ale przede wszystkim dlatego, że wzrosła świadomość tego, czym jest pedofilia. Filmowe postępowanie Lestera ma wyraźnie pedofilskie znamiona, nawet jeśli formalnie będzie ktoś chciał bronić jego zachowania poprzez tłumaczenie, że Angela miała osiemnaście lat, a może siedemnaście. Z siedemnastką już wolno więcej czterdziestoletniemu facetowi. A może z piętnastką, bo akurat trafiła się taka, która wyglądała dojrzale? I tak schodzimy z wiekiem coraz bardziej, aż w końcu docieramy do małych dzieci. Podniecanie się Lesterka młódką na szczęście już dzisiaj mniej śmieszy, a bardziej obrzydza. Na dodatek afera wokół Kevina Spaceya nie pomogła American Beauty. Czyżby zagrał siebie? Reasumując, to nie Spacey jest winien zmierzchu produkcji Mendesa, a edukacja seksualna, która uczy nas, jak bardziej cenić naszą sferę intymną wbrew przyzwalającej na pedofilskie zachowania kulturze patriarchalnej. Ciekawe, czy m.in. obrona tychże pedofilskich wartości nie przyświeca gdzieś podświadomie krytykom propagowania wiedzy o seksie?
Rocky horror picture show (1975), reż. Jim Sharman
Niewątpliwie w pewnych kręgach kinomanów jest to wciąż tytuł kultowy, który zgromadził wokół siebie ludzi na przeróżnych okołofilmowych wydarzeniach w postaci np. zjazdów fanów itp. Tak może jest jednak za oceanem. U nas w Polsce raczej nie, zwłaszcza gdy uświadomi się widzom, lub nieoczekiwanie sami to zrobią, że Rocky horror picture show jest produkcją terapeutyczną o otwieraniu się na nowe seksualne doznania, zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn, którzy do tej pory nie umieli postrzegać siebie inaczej niż jako heteroseksualistów. Rockowe, wolnościowe piosenki, mężczyźni przebrani za kobiety, atmosfera wszechobecnego biseksualizmu, a nawet transwestytyzmu. Gdyby tylko film Sharmana był u nas bardziej znany i nowszy, stałby się produkcją zakazaną dla każdego polskiego „patrioty”.
Znachor (1981), reż. Jerzy Hoffman
Bardzo egzystencjalny, ale w tym pozytywnym sensie. Jeden z najbardziej znanych filmów w polskiej kinematografii, zrealizowany bez „zachodniego” rozmachu, ale z zapadającymi w pamięci kreacjami aktorskimi. Mimo wielu różnic w stosunku do literackiego pierwowzoru historia okazała się tak spójna i chwytająca za serce, że Znachor odniósł sukces. Projektanci telewizyjnych ramówek za wszelką cenę uwzięli się na ten film, chcąc sprawić, że z tytułu kochanego stanie się on tytułem dosłownie znienawidzonym. Liczba powtórek Znachora w ciągu roku, a zwłaszcza w momentach, kiedy ludzie spędzają przed telewizorem więcej czasu niż zwykle, przekracza zdrowy rozsądek. W sumie już się udało. Znachor jest naszym Kevinem. Szybko przełącza się na następny kanał, gdy tylko widzi się przelęknioną twarz Jerzego Bińczyckiego.
Zakochany Szekspir (1998), reż. John Madden
Pamiętam, jakby to było całkiem niedawno, jakim powodzeniem cieszył się ten film. Krytycy piali, a publika szalała, czego w sumie nigdy nie rozumiałem. To pierwsze zauroczenie minęło jednak bardzo szybko, bo już w 1999, kiedy Zakochany Szekspir wysadził z siodła Szeregowca Ryana w bitwie o Oscara. Część miłośników filmu Maddena zapewne się nieco zreflektowała i stwierdziła, że jednak musi coś być nie tak, skoro tak mięsiste i z przesłaniem kino wojenne wyprzedza byle komedyjka. Tak Zakochany Szekspir zaczął z czasem tracić. Potem przyszły foliarskie i szurystyczne ekscesy Gwyneth Paltrow oraz gwóźdź do trumny, czyli Harvey Weinstein. I tak z filmu, który był uwielbiany i modny, zostało wspomnienie, a po seansie dzisiaj pozostaje jakiś dziwny niesmak w ustach, czyżby aromat świeczki o zapachu waginy Gwyneth Paltrow?