INDIANA JONES I ARTEFAKT PRZEZNACZENIA. Co wyszło, a co nie?
Już jest. Po 15 latach przerwy na wielkie ekrany powrócił i – to po raz ostatni – Harrison Ford jako Indiana Jones. Dzisiaj wiemy, że Indiana Jones i artefakt przeznaczenia będzie potężną porażką komercyjną, ale odbiór filmu wśród – nie tak licznej jak oczekiwał Disney – publiczności jest dość zróżnicowany. Co mnie, wielkiego fana marki, nie dziwi. Piąta odsłona serii jest bowiem filmem bardzo nierównym, trudnym do ocenienia. Niektóre elementy zadziały, inne zupełnie nie. O czym poniżej.
Tekst co prawda mówi o konkretnych elementach filmu, ale w sposób raczej ogólny, pozbawiony spoilerów. Każdy punkt je zawierający rozpoczyna się od odpowiedniego ostrzeżenia.
Podobne:
WYSZŁO: Prolog
Przewrotnie zacznę od tego, co mi się nie podobało. Po raz pierwszy w historii serii nie wykorzystano logo studia Paramount do płynnego przejścia w kadr rozpoczynający film. Było to, zdaje się, jedyne odejście od elementów w filmach Stevena Spielberga obowiązkowych.
Aby jednak natychmiastowo odbić w stronę pozytywów, chciałbym podkreślić, że jestem prawdopodobnie w mniejszości, która uważa komputerowe odmłodzenie tytułowego bohatera za całkiem udane i sprawnie dające poczucie, że naprawdę oglądamy na ekranie Harrisona Forda z dawnych lat.
Cieszę się, że twórcy skorzystali z tej okazji i po raz pierwszy pokazali nam Indianę walczącego z nazistami nie przed wojną, ale w jej trakcie, co pozwoliło jeszcze mocniej pogłębić nienawiść doktora Jonesa do popleczników Hitlera. Cała zaś sekwencja – chociaż jest dość długa – oferuje nam wszystko to, za co pokochaliśmy prologi serii: zwartą, efektowną i stanowiącą zamkniętą całość przygodę.
NIE WYSZŁO: sytuacja rodzinna doktora Jonesa
Uwaga na spoilery!
Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki kończy się słodkim happy endem, w którym główny bohater odnajduje na nowo dawną miłość i odkrywa, że ma syna. Piąty rozdział przygód doktora Jonesa bezceremonialnie syna go pozbawia (jako ofiary wojny, prawdopodobnie wietnamskiej) i czyni samotnikiem w trakcie rozwodu z Marion.
Oczywiście, taka kolej rzeczy nie jest niczym nadzwyczajnym, ale lekkie i przygodowe kino, którym filmy o Indianie Jonesie są, to w moim odczuciu nie miejsce na tego typu dramaty, a uczynienie z Jonesa postaci tragicznej po prostu nie działa.
James Mangold może twierdzić, że to ciekawy wątek, może też nie lubić rodziny Indiany wprowadzonej w czwórce, ale pominięcie w filmie postaci Mutta (granego wcześniej przez będącego dziś na marginesie Hollywood Shię LaBeoufa) bez pozbawienia go życia nie byłoby czymś niemożliwym.
WYSZŁO: Helena
Abstrahując od leniwego pozbycia się Mutta, jego zastępstwo wypadło bardzo dobrze. Mowa tu o Helenie, córce chrzestnej Jonesa, granej brawurowo przez pełną energii Phoebe Waller-Bridge. Świetnie wpisuje się ona w historię kontrastowych duetów Indiany (nie tylko wspomniany Mutt, ale też Henry Jones Senior czy Short Round) i sprawnie odnajduje się u boku Harrisona Forda, uzupełniając Artefakt przeznaczenia o potrzebną tu mimo wszystko młodzieńczą energię. Zły casting tej postaci mógłby całkowicie położyć film, rola Waller-Bridge niesie go przez największe mielizny.
NIE WYSZŁO: antagonista
Równie serdecznie nie mogę wypowiedzieć się o antagoniście. Zatrudnienie do roli złowrogiego nazisty Madsa Mikkelsena było wyborem po linii najmniejszego oporu. Duński aktor od lat bowiem cieszy się już w Hollywood statusem villaina do wynajęcia, a w kolejnej podobnej roli wypada po prostu wtórnie.
Nie pomaga mu też nieciekawie napisana postać, której brakuje charyzmy i energii adwersarzy Jonesa z filmów Spielberga, że powołam się chociażby na cudowną Cate Blanchett w ostatniej, niezbyt przecież ciepło przyjętej, odsłonie serii nakręconej przez twórcę Szczęk.
Dużo lepiej wypadają dwaj pomocnicy doktora Vollera grani przez Boyda Holbrooka (który z Jamesem Mangoldem pracował już przy Loganie) i imponującego fizyczną wielkością Olivierem Richtersem.
WYSZŁO: podążanie śladem poprzednich części
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia działa wtedy, kiedy twórcy bezpiecznie prowadzą nas przez rejony doskonale znane z poprzednich odsłon. Można wspomnieć tu awanturnicze sceny walk i pościgów, odkrywanie zagubionych miejsc, rozwiązywanie archeologicznych zagadek, mierzenie się z budzącymi odrazę zwierzętami czy nawet spokojne życie doktora na uniwersytecie.
We wszystkich tych scenach (które stanowią lwią część seansu) czujemy się jako widzowie i fani serii bezpiecznie i komfortowo. Nawet jeśli Mangold ma wyraźnie cięższą od Spielberga rękę, a jego filmowi brakuje serca i lekkości pierwowzorów.
NIE WYSZŁO: zabieranie serii w nowe rejony
Uwaga na spoilery!
Niestety, w ostatnim akcie filmu twórcy bezpardonowo nas z tej strefy komfortu zabierają i każą doktorowi Jonesowi przeżyć bez wątpienia największą przygodę życia, tj. cofnąć się w czasie o jakieś dwa tysiące lat…
Motyw podróży w czasie jest co prawda zapowiadany w dialogach już we wcześniejszych minutach filmu, ale i tak wypada bardzo niezgrabnie, jakby bez pomysłu na odpowiednie go przedstawienie, fabularne umotywowanie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Indiana Jones przyglądający się morsko-lądowej bitwie z czasów rzymskich to moment, w którym – jak to się mówi – seria przeskoczyła rekina.
Seria oczywiście od początku związana była z paranormalnymi elementami, zahaczając o wierzenia judaistyczne, chrześcijańskie, pogańskie, a nawet spiskowe teorie związane z kosmosem. Zawsze było to jednak zaledwie muśnięcie, gram niedopowiedzenia. W piątej odsłonie Indiana po prostu… spotyka Archimedesa.
Nie działa to szczególnie też dlatego, że równie szybko wracamy do 1969 roku, a cała sekwencja w odległej dla Jonesa przeszłości nie ma chwili na odpowiednie wybrzmienie.
WYSZŁO: Harrison Ford
Elementem, który stanowi jednak największą siłę filmu, jest bez wątpienia Harrison Ford. To już z pewnością ostatni (gdyby film okazał się hitem kasowym, moglibyśmy gdybać na temat kolejnego sequela) występ aktora w tej ikonicznej roli i nawet śledząc promocję filmu i wywiady, których udzielał, czuć, że również dla niego – często przecież zdystansowanego czy nawet zblazowanego – było to niezwykle emocjonalne pożegnanie.
Harrison Ford był, jest i będzie naszym Indianą Jonesem. Kiedy jako niemal osiemdziesięciolatek po raz kolejny założył kultowy strój, magia powróciła jak za pstryknięciem palców, a forma, energia i charyzma aktora ani przez chwilę nie pozwoliła nam przestać wierzyć w tę postać.
Nie zdziwię się, jeśli Disney któregoś dnia postawi na reboot, prequel, sequel czy serialowy spin-off Indiany Jonesa, już bez angażu Harrisona Forda, ale bez względu na poziom i liczbę kolejnych tytułów marki zawsze będziemy mieli pięć filmów z aktorem, który tworzył tę postać na wielkim ekranie przez ponad czterdzieści lat. I nawet jeśli jest to pożegnanie dalekie od doskonałości, to cieszę się, że mogłem w nim uczestniczyć.