search
REKLAMA
Zestawienie

Minimalistyczne filmy SCIENCE FICTION ociekające KLIMATEM

Te filmy SF są skromne w metodach wyrazu, ale za to bardzo klimatyczne.

Jakub Piwoński

4 marca 2023

REKLAMA

Mówiąc „science fiction”, myślisz „przepych”. I słusznie, bo większość filmów tego gatunku charakteryzuje się widowiskowością. Są jednak takie przykłady, które są wynikiem zastosowanego minimalizmu. Mało się w nich dzieje, akcja posuwa się niespiesznie, spece od efektów specjalnych także nie mieli w nich zbyt dużo do roboty. Mają jednak w sobie to coś, co nazywamy „klimatem” – czyli bliżej niesprecyzowaną cechę, trochę wynikającą z tematu, trochę ze stylistyki, która wywołuje hipnotyzujący efekt. Co dodalibyście do tej listy?

„Stalker”

Czy dobry film SF to taki, który wszystko podaje na tacy i który da się rozumieć na wskroś? Błąd. Stalker to przykład kina tak enigmatycznego, jak tylko się da. Jest Zona, jako strefa dotknięta katastrofą lub interwencją obcej cywilizacji, co przywołuje klasyczne motywy fantastyki, ale tak na dobrą sprawę, nie wiemy, co, jak i gdzie. I dobrze. Konstrukcja fabuły wpisuje się w ramy czegoś w rodzaju przypowieści. Sporo tu egzystencjalnej filozofii. Owa tajemniczość widowiska Andrieja Tarkowskiego to coś, co daje sposobność do snucia własnych interpretacji i – przede wszystkim – do delektowania się klimatem filmu, który jest gęsty jak budyń, ale nie ma w sobie NIC ze słodyczy życia.

„Człowiek z Ziemi”

Lasery, latające statki, odległe planety – zapomnijcie o tym na moment. Oto przykład filmu, który nie zawiera w sobie żadnego typowego elementu SF. Opiera się TYLKO na dialogu. Grupka znajomych spotyka się w chatce i dyskutuje. Nuda, powiecie? W toku rozmowy wychodzi jednak na jaw coś, co sprawia, że główny bohater zyskuje w naszych oczach pewną unikatową, nadprzyrodzoną cechę. Nie chce psuć zabawy tym, którzy jeszcze Człowieka z Ziemi nie widzieli, bo może właśnie teraz ostrzą sobie na niego zęby, zaintrygowani moim opisem. Powiem tylko, że nie ma drugiego takiego filmu SF, który w tak minimalistyczny sposób, bo za sprawą umieszczenia postaci w jednym pokoju i zachęcenia ich do recytowania swoich kwestii wyciska tak wiele przemyśleń o naturze człowieka, jego ograniczeniach, zwodniczej skłonności do dostrzegania tylko jednej strony medalu dziejowych przekazów. I rzecz jasna, będący za sprawą owego minimalizmu jednocześnie tak silnie oddziałującym na wyobraźnię. Mistrzostwo.

„The Quiet Earth”

Ile to końców świata przeżyliśmy już w kinie? Asteroidy spadały nam na głowy, ba, nawet Księżyc został poruszony. Groźne wirusy, skażenia, apokalipsa zombie pustoszyły Ziemię. Nie zapominajmy o wojnach i nuklearnych pociskach wywołujących grzyba. Generalnie filmowa paleta metod zakończenia historii świata jest kolorowa. The Quiet Earth, zapomniany film z lat 80., na tym tle jest o tyle cennym doświadczeniem, bo opiera się na znacznie skromniejszych środkach wyrazu. Główny bohater budzi się pewnego dnia i uderza go poczucie samotności – okazuje się, że jest ostatnim albo jednym z ostatnich ludzi na świecie. Co się wydarzyło? Tego dowiecie się dopiero, gdy wyposażycie się w odrobinę cierpliwości. Posuwająca się niespiesznie fabuła zachęca nas bardziej do delektowania się klimatem osamotnienia, niż szokuje typowymi dla gatunku metodami wzbudzania w widzu zaangażowania.

„Alphaville”

Ojej, jak tu się mało dzieje i jak jednocześnie trudno jest oderwać wzrok od ekranu. Wszystkie racjonalne przesłanki mówią mi, że ten klasyk Jean-Luca Godarda z daleka wieje tak wielką nudą i przestarzałą realizacją, że powinien zachęcić do zakończenia seansu już po pierwszych minutach od jego rozpoczęcia. Nic bardziej mylnego! To nowofalowe, awangardowe science fiction posiada wyjątkowo przeszywającą atmosferę (wzmocnione efektem czerni i bieli), mocno korespondującą z tradycją kina noir. Owszem, Alphaville jest przeznaczone dla tych nieco bardziej wymagających, doświadczonych widzów, którzy nie zadowolą się  byle ochłapem. Gdy się już w klimatach tego minimalistycznie futurystycznego miasta zatracimy, trudno oderwać od ekranu wzrok, a jeszcze trudniej nie wspominać Alphaville jako czegoś niezwykle błyskotliwego – biorąc pod uwagę datę powstania filmu, grubo wyprzedzającego erę komputerową.

„Wynalazek”

To film, który dla wielu stanowi podręcznikowy przykład tego, jak powinno robić się angażujące, intrygujące niskobudżetowe SF. Zrobiony za garść dolarów, którą akurat twórca Shane Carruth posiadał w swoim portfelu, jest Wynalazek jednocześnie widowiskiem tak doskonale rozplanowanym, tak skutecznie kreślącym filmową iluzję, że to paradoks, iż wywodzi się jednocześnie z tak offowych struktur. Ale to nie wszystko, bo Wynalazek okazuje się jednocześnie bodaj najmądrzejszym, najrzetelniej opartym w nauce filmem w historii kina SF podejmującym temat podróży w czasie. Nie uświadczycie w nim jednak zapierającej akcji, wyścigu DeLoreanem ku przyszłości ani też oszałamiających wizji czasów, które nadejdą. Jest za to skrzynka, kilka kabli i jeszcze więcej paradoksów.

„Five”

Podejrzewam, że Five z 1951 to film kompletnie nieznany przeciętnemu widzowi. I właśnie dlatego warto o nim wspominać. Jest to jednocześni obraz bardzo ważny, bo przecierający szlaki wielu minimalistycznym widowiskom. Szczególnie tym zamkniętym, z akcją w jednym pomieszczeniu i opartym głównie na dialogach i interakcjach między postaciami. W filmie nuklearną katastrofę przeżywa tylko piątka ludzi – naukowiec, ciężarna kobieta, stary kasjer, alpinista i czarnoskóry mężczyzna. Każdy z nich symbolizuje inną postawę życiową, każdy z nich ma inny pogląd na aktualną sytuację i pomysł na przetrwanie. Schowani w nowoczesnym domu nie potrafią dojść między sobą do porozumienia. Wcześniej z takim punktem wyjściowym dla fabuły mierzył się też Alfred Hitchcock w swojej Łodzi ratunkowej.

„Test pilota Pirxa”

To chyba mój ulubiony film SF rodzimej produkcji. Rodzimej–nie rodzimej, bo wiadomo, że tworzono go też za radzieckie pieniądze. Ale myśl, która mu przyświeca, wyrosła w głowie Polaka nietuzinkowego – Stanisława Lema. To na kanwie jednego z jego opowiadań, powstał scenariusz Testu… Zgodnie ze schematem filmów tego zestawienia i tutaj niewiele się dzieje, a punkt wyjściowy fabuły zdaje się prosty, jeśli nie banalny. Komandor Pirx wyrusza w kosmos, ku Saturnowi. Wśród podległych mu ludzi znajduje się jednak intruz – android. Zadanie polega na tym, by umiejętnie go wytropić, czerpiąc z behawiorystki i psychologii. Nie uświadczymy tu widoków lecącego ku gwiazdom statku, typowego dla Hollywoodu. Nie uświadczymy tu także innych aspektów pompatyczności. Jest za to znacznie bardziej klaustrofobicznie i jeszcze bardziej paranoicznie. Klimat jest mroczny i raczej beznadziejny – jak u Lema.

„Yang”

Przykład wyjątkowo świeży, bo z ubiegłego roku. 2022 aktorsko należał z pewnością do Colina Farrella, ponieważ wystąpił on w kilku cenionych produkcjach (Batman, Duchy Inisherin). Yang, minimalistyczny film SF dostępny na HBO, jest może mniej kojarzony, ale nie mniej intrygujący i wartościowy od reszty filmów z udziałem irlandzkiego aktora. W obrazie na warsztat wzięto typowy motyw fabularny SF, mianowicie relację człowieka z maszyną i to, czy jest możliwe, by doskonały z wyglądu i zachowania robot był w stanie zastąpić członka rodziny, tworząc przestrzeń na emocjonalną więź. Trochę taka A.I. Sztuczna inteligencja z tego wyszła, bo główny bohater walczy o życie swego przybranego, syntetycznego syna. Cały dynamizm filmu wyczerpuje się w jego czołówce, gdy widzimy rodzinkę radośnie podskakującą w rytm muzyki. Później jest znacznie spokojniej, ale za to wyjątkowo refleksyjnie i klimatycznie.

„Coherence”

Podobny casus jak Wynalazek. Niziutki budżet, prosty pomysł, kilku bohaterów i spotkanie z nauką. Za to sporo tu gęstego od naukowych spekulacji klimatu, mocno przywodzącego na myśl grozę stykania się z czymś tajemniczym, niewytłumaczalnym, będącym jednocześnie naocznie doświadczalnym. Grupka znajomych spotyka się tu pewnego wyjątkowego wieczoru, gdy nad Ziemią przelatuje planeta. Okazuje się, że to astronomiczne zjawisko przyczynia się do licznych, fantastycznych implikacji. Fabuła jest zwarta, lokacja jedna, akcję obserwujemy oczami jednej bohaterki. Co istotne, udało się wykrzesać z tego wrażenie realizmu, co bezpośrednio przyczynia się do narastającego napięcia.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA