CZŁOWIEK Z ZIEMI. Kultowe science fiction spod ręki autora Strefy Mroku
Kino jednak nieraz udowodniło, że bliska jest jej tradycja teatru i potrafi skupić się na rozbudzaniu wyobraźni widza tym, co ukryte pomiędzy słowami wypowiadanymi przez bohaterów. By efekt był jednak trwalszy, dobrze jest przyprawić rozmowę szokującym zwrotem, stawiającym na głowie nie tylko okoliczności, w jakich znaleźli się bohaterowie, ale i światopogląd widza.
Jednym z filmów, który idealnie realizuje tę zasadę, jest niskobudżetowy dramat science fiction z 2007 roku pt. Człowiek z Ziemi.
Scenariusz do filmu powstał z ręki Jerome’a Bixby’ego, pisarza science fiction, specjalizującego się w krótkich opowiadaniach. Autor wsławił się także tekstami do kilku odcinków takich seriali jak Strefa mroku czy Star Trek. Bixby zakończył pracę nad Człowiekiem z Ziemi w 1998 roku i tekst zadedykował swojemu synowi. Było to bowiem jego ostatnie dzieło przed śmiercią. Później scenariusz trafił w ręce Richarda Schenkmana, niezależnego twórcy, który przy użyciu prostej kamery (Panasonic DVX100) doprowadził do jego realizacji. Tytuł filmu jest mylący. Jak mogłoby się bowiem wydawać, zbitka słów nie odsyła nas do kolejnego reprezentanta fantastyki kontaktowej, traktującej o przybyszach z obcej planety. Ale jedno się zgadza – Człowiek z Ziemi w istocie opowiada o spotkaniu z obcym. Nie przybył on jednak z kosmosu. John cały czas był z nami. Nieprzerwanie, od czternastu tysięcy lat.
W chwili, gdy postanawia się przeprowadzić, John serwuje na pożegnanie grupce swoich przyjaciół prawdziwe zaskoczenie. Gdy ci zebrali się w jego domu, by zadać mu pytanie, dlaczego tak nagle rezygnuje z posady wykładowcy historii na Uniwersytecie, postanawia być z nimi szczery i zdradza swoją tożsamość. Prawdziwą tożsamość. Okazuje się bowiem, że John nie jest normalnym człowiekiem, a okazem w pełni wyjątkowym. Jest kromaniończykiem – człowiekiem pochodzącym z epoki paleolitu – który za sprawą wrodzonej odporności na degradacje organizmu przetrwał do dnia dzisiejszego. Czy można jednak wierzyć jego słowom? W trakcie rozmowy John rzuca zatem intelektualne wyzwanie zgromadzonym wokół niego naukowcom, w osobach biologa, archeologa, antropologa, psychiatry oraz znawczyni literatury chrześcijańskiej. Rzuca także wyzwanie miłości, ponieważ w gronie przyjaciół znajduje się sympatia, która skradła jego serce, a z którą tak trudno będzie mu się pożegnać.
Rozmowa przechodzi przez poszczególne etapy. Na początku naturalnym odruchem zgromadzonych osób jest zbanalizowanie informacji, która została im ujawniona. Uskuteczniane są zatem docinki i drwiny, które mają dać do zrozumienia, że grono przyjaciół traktuje rewelacje kolegi jako niegroźny żart. Z czasem jednak, gdy główny bohater z całkowitą powagą odpowiada na kolejne pytania swych rozmówców, ujawniając szczegóły ewolucji, krajobrazy prehistorycznego świata, uczestnictwo w ważnych historycznych wydarzeniach, ci zdają się powoli dawać wiarę w to co mówi. Dowodami mogą być artefakty, którymi przez lata otaczał się John, a które pochodzą z odległych kart historii, co potwierdzone zostaje po szybkiej ekspertyzie zgromadzonych naukowców. Gdy zrezygnowani interlokutorzy w końcu decydują się na wyjście ze sfery faktów i wejście w obszar duchowości, zadając Johnowi pytanie dotyczące religii, ich szok zostaje raz jeszcze pogłębiony na skutek ujawnienia kolejnej sensacji. Wówczas zadziałać musi mechanizm wyparcia – historia opowiedziana przez głównego bohatera staje się tak przerażająco wiarygodna, że konsekwencje zawierzenia w nią stają się wyjątkowo ryzykowne.
Człowiek z Ziemi to intelektualna uczta. Przez półtorej godziny wsłuchujemy się w dialog bohaterów zgromadzonych w niewielkim pomieszczeniu, skupionych wokół ciepła domowego kominka. I podobnie jak słuchaczom Johna, bardzo trudno jest nam zawierzyć w to, co zostaje nam przedstawione. Film stanowi bowiem swoiste wyzwanie rzucone utartym schematom myślowym oraz zastygłemu postrzeganiu mechanizmów świata. Człowiek z Ziemi zawiera w sobie jedną z podstawowych cech twardej fantastyki. Ujawnione sensacje stara się przedstawić z maksymalną wiarygodnością naukową – tak bowiem rozumiem niezwykle precyzyjnie rozpisany dialog, odnoszący się do realnych zjawisk i faktów. Film stanowi zatem swoisty ukłon skierowany w stronę nauki, jej dorobku i praktyk. Bez względu jednak na swoją wielkość, owa nauka wciąż zawiera istotne luki, pytania bez odpowiedzi. W ostateczności bowiem tego najważniejszego dowodu John nie posiada, przez co do końca nie wiadomo, czy winno traktować jego słowa jako objawienie, czy też symptom szaleństwa.
Film może być postrzegany jako antyklerykalny. To jednak dalekie uproszczenie i niepotrzebna etykietyzacja. Owszem, Człowiek z Ziemi w swym komentarzu do sfery duchowej jest na tyle dosadny, że może w rezultacie nie pozostawiać nadziei wierzącym. Wielu po jego obejrzeniu zareaguje dokładnie tak, jak reaguje jedna z bohaterek, której cały światopogląd upada, gdy w kilku zdaniach zostaje streszczony Nowy Testament. Upraszczając i nie wdając się w szczegóły, film sugeruje bowiem, że wszelkie mechanizmy religijne zbudowane są na nadinterpretacji. Według Johna wszelkie systemy wierzeń zawłaszczają dążenie do prawdy, a ta powinna być dostępna każdemu. Znamienny jest jednak postulat, jakoby zarówno chrześcijaństwo, jak i buddyzm zbudowane zostały na wspólnym mianowniku – potrzebie wsłuchiwania się w głos wewnętrznego dobra. Człowiek z Ziemi, choć jest mocno ugruntowany naukowo, nie dementuje jednocześnie, że głos ten nie pochodzi od samego Boga. W ten sposób udowadnia, że zarówno naukowa, jak i religijna droga mają swoje istotne ograniczenia w dążeniu do prawdy. Jedno jest jednak pewne. Warunkiem egzystencji jest ewolucja, rozumiana jako uczenie się na własnych błędach.
To nie pobożność daje człowiekowi lekcje. Uczymy się przede wszystkim na błędach.
John Oldman
W ubiegłym roku minęło dokładnie dziesięć lat od premiery tego pamiętnego filmu. Pamiętnego, ponieważ mam wrażenie, że do dziś cieszy się on uznaniem wśród sympatyków science fiction, posiadających nieco szersze spojrzenie na dokonania ulubionego gatunku niż tylko to, co dostarcza nam repertuar kin. To doprowadziło do powstania sequela, kontynuującego losy Johna Oldmana. The Man from Earth: Holocene miał premierę w styczniu 2017 i został przez twórców udostępniony w Internecie. A dekada to w przypadku Człowieka z Ziemi okres znamienny. Co tyle lat bowiem główny bohater zmieniał otoczenie, by inni nie dostrzegli, jak opiera się on efektom starzenia. Jego nieśmiertelność, lub jak sam mówi – długowieczność, działa jednak jak klątwa, przypominająca tułaczkę wampira. Bohatera cechuje bowiem wyjątkowość, którą nie może się podzielić. Wolność, która nie ma kresu. I samotność, wynikająca ze świadomej niechęci do założenia wspólnoty. Dlatego to właśnie uczucie przygnębienia dominuje podczas seansu.
korekta: Kornelia Farynowska
Tekst z archiwum Film.org.pl