To był rok COLINA FARRELLA
Od dłuższego czasu śledzę ścieżkę zawodową Colina Farrella z ogromnym zainteresowaniem. Niegdysiejsze bożyszcze nastolatek, kojarzone głównie z ról w Aleksandrze Olivera Stone’a i Telefonie Joela Schumachera, dziś jest jednym z najbardziej wszechstronnych aktorów na świecie. Farrell zarządza swoją karierą z wyczuciem, jakiego mogliby mu pozazdrościć wszyscy gwiazdorzy Hollywood. Wtapia się w styl reżyserski czołówki najciekawszych autorów współczesnego kina (Yórgosa Lánthimosa i Martina McDonagha), zawsze wnosząc przy tym coś od siebie. Jednocześnie, konsekwentnie negocjuje swoje miejsce w bardziej mainstreamowym nurcie – nie pozwala o sobie zapomnieć szerszej widowni, występując u Matta Reveesa, Rona Howarda czy Guya Ritchiego. Rok 2022 jest najlepszym dowodem nie tylko na istnienie, ale również perfekcyjne funkcjonowanie tej tendencji. W przeciągu niespełna 12 miesięcy polscy widzowie mogli natknąć się na nowość filmową z Colinem Farrellem w obsadzie aż czterokrotnie. Za każdym razem Irlandczyk prezentował się na ekranie z nieco innej strony, wykorzystując inny rejestr swojego bogatego warsztatu aktorskiego.
Istnieje spore prawdopodobieństwo, że pierwsze spotkanie przeciętnego polskiego widza z Colinem Farrellem AD 2022 nastąpiło na początku marca – wtedy bowiem na ekrany światowych kin trafił, bombardując je strategią nalotu dywanowego, Batman Matta Reevesa. Na potrzeby mrocznego blockbustera DC Europejczyk wcielił się w Oswalda Cobblepota, czyli Pingwina. Zmienił się przy tym nie do poznania – ukryty pod grubą warstwą make-upu (początkowo nakładanie całości zajmowało ekipie prawie cztery godziny) w niczym nie przypominał przystojnego mężczyzny, którym jest na co dzień. Dowodem na to niech będzie anegdota głosząca, iż zaraz po pierwszym nałożeniu stylizacji Farrell udał się na krótki spacer po Burbank zakończony wizytą w lokalnym Starbucksie. Nikt go nie rozpoznał, kilku klientów przestraszył.
Pomarszczony, zwiotczały, twardo stąpający po ziemi (dosłownie i w przenośni), a jednocześnie przebiegły, zabawny, na swój sposób czarujący – Pingwin Farrella to chyba jeszcze ciekawsza kreacja niż ta zaproponowana przez Danny’ego DeVito w Powrocie Batmana. Nie tak przerysowana, bo czerpiąca garściami nie z komiksów, ale z klasyki kina gangsterskiego. Farrell porusza się i moduluje głos na modłę kultowego występu De Niro w Nietykalnych Briana De Palma – a wydaje się to jeszcze bardziej interesujące, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, iż konstrukcja tytułowego bohatera filmu Reevesa bardzo silnie inspirowana jest poczynaniami De Niro w Taksówkarzu. Z tego pokrętnego, denirowskiego labiryntu wyłaniają się dwie fantastyczne kreacje, przy czym ta stworzona przez Farrella – choć drugoplanowa – ma szansę zapisać się w ulotnej pamięci widzów na dłużej. A to wszystko za sprawą poświęconego Pingwinowi serialu, który ma ujrzeć światło dzienne w najbliższym czasie.
W lipcu 2022 roku na ekrany polskich kin trafił Yang Kogonady – film, którego światowa premiera odbyła się ponad rok wcześniej, podczas festiwalu filmowego w Cannes. Farrell wcielił się w tym melancholijnym, delikatnym science fiction w herbaciarza Jake’a: ojca oraz męża, który odpowiedzialny jest za organizację życia rodzinnego po tym, jak opiekujący się jego córką android, tytułowy Yang, ulega nieodwracalnej awarii. Irlandczyk zaprezentował w filmie Kogonady łagodniejszą stronę aktorskiej osobowości, wykorzystywaną wcześniej przede wszystkim przy współpracy z Yórgosem Lánthimosem. Podobnie jak w dziełach Greka, mimika Farrella jest tutaj ograniczona do niezbędnego minimum, choć nie wynika to z oryginalnego, odgórnie narzuconego stylu reżysera, ale raczej ze specyfiki odgrywanej postaci – wycofanego, nieco zagubionego mężczyzny, który bardziej przypomina robota niż należący do niego robot.
Do grona najlepszych scen Yanga z całą pewnością należy retrospekcja, podczas której Jake tłumaczy, jak narodziło się jego zainteresowanie herbatą. Wywód na temat tajemniczych właściwości wywaru niepostrzeżenie zamienia się w opowieść natury egzystencjalnej, niepozbawioną jednak aspektów humorystycznych; w pewnym momencie protagonista powołuje się na oglądany w młodości dokument o podróżującym po Chinach herbaciarzu (chodzi o film All In This Tea Lesa Blanka), mimochodem parodiując przy tym charakterystyczny styl wypowiedzi Wernera Herzoga – jednego z bohaterów wspomnianego dokumentu. Last but not least, wspomnieć należy również o wspaniałej sekwencji otwierającej Yanga – rzadkiej okazji do podziwiania talentu tanecznego Farrella.
„Trzynastu” i „Duchy Inisherin”
Na kolejną produkcję z udziałem gwiazdy Lobstera nie musieliśmy długo czekać. Trzynastu Rona Howarda, z Farrellem i Viggo Mortensenem w rolach głównych, trafiło na platformę Prime Video na przełomie lipca i sierpnia, a zatem niecały miesiąc po kinowej premierze Yanga. Irlandczyk wcielił się w filmie twórcy Pięknego umysłu w Johna Volanthena – jednego z nurków uczestniczących w głośnej akcji ratunkowej w jaskini Tham Luang w Tajlandii. Choć w samym filmie przewija się masa bohaterów, to właśnie kreacje Farrella i Mortensena wybijają się na plan pierwszy. Aktorzy zestawieni zostają ze sobą na zasadzie przeciwieństw: grany przez Farrella Volanthen jest ciepłym, rodzinnym człowiekiem, podczas gdy postać Mortensena, Richard Stanton, to chłodny profesjonalista, do bólu racjonalny, a przez to niezawodny. Obaj odnajdują się znakomicie w tej łagodnej wersji dobrego i złego policjanta, funkcjonując jednocześnie jako część dobrze naoliwionej maszynerii – pieczołowitej, blisko 150-minutowej rekonstrukcji prawdziwych wydarzeń.
Pozostaje żałować, że film Howarda niemalże zupełnie przepadł w świadomości odbiorczej. Zanim trafił na Prime Video, mówiło się nawet o możliwych nominacjach do Oscara – znikoma promocja medialna na pewno w osiągnięciu tego celu nie pomogła. Trzynastu pozostaje zatem zadowolić się mianem najlepszego filmu 2022 roku według Paula Thomasa Andersona. Ostatecznie to również niemałe osiągnięcie. Kto wie, czy w dzisiejszych czasach nie bardziej wartościowe niż nagrody Akademii.
Na bakier z nominacjami do Oscara na pewno nie jest ostatniemu z ubiegłorocznych projektów filmowych Colina Farrella. Znakomite Duchy Inisherin Martina McDonagha zdobyły ich łącznie 9 – w tym aż 4 aktorskie! Wśród nominowanych znalazł się również Colin Farrell, który na potrzeby filmu wcielił się w Pádraica – poczciwego prostaczka, nieumiejącego (i trudno się temu dziwić) przeboleć faktu, iż jego najlepszy przyjaciel nie chce mieć z nim więcej do czynienia.
Istnieją reżyserzy, którzy umożliwiają aktorom, nawet tym najlepszym, wejście na nowy, wyższy poziom. Jednym z nich jest Martin McDonagh – twórca wywodzący się z teatru, nie tyle piszący, ile właściwie rzeźbiący w słowie (jakkolwiek pretensjonalnie to nie brzmi). Colin Farrell jest, zaraz obok Brendana Gleesona, jednym z największych beneficjentów literackiego talentu autora Trzech billboardów za Ebbing, Missouri. Rola w Duchach Inisherin została napisana specjalnie z myślą o nim – to jego postać kradnie show, przechodząc w czasie projekcji głęboką przemianę wewnętrzną. Ze spokojnego, pogodzonego z życiem obiboka przeistacza się w refleksyjną, ale żądną zemsty istotę. Konflikt sąsiedzki wyciąga z niego najgorsze cechy, zmusza do robienia rzeczy, o które nigdy by siebie nie podejrzewał. Cena, którą Pádraic płaci za tę niechcianą metamorfozę, widoczna jest na twarzy aktora; na początku roześmianej i beztroskiej, pod koniec – jednocześnie zawziętej i umęczonej. Do Colina Farrella należy również moja ulubiona scena Duchów Inisherin: ostra wymiana zdań w lokalnym pubie zakończona gorzką, przeszywającą serce refleksją na temat przyjaźni, przemijania oraz istoty dobrego życia.
Wszystko to sprawia, że z dużą dozą pewności mogę ogłosić: to był rok Colina Farrella. Bardzo możliwe, że aktor spuentuje go pierwszym Oscarem w swoim życiu – za rolę w Duchach Inisherin odebrał już bowiem Puchar Volpiego na festiwalu w Wenecji oraz Złoty Glob. Zapytany podczas wywiadu dla CBS o towarzyszące nominacji emocje Farrell odpowiedział, że nie traktuje całej prestiżowej otoczki zbyt poważnie – cieszy go natomiast, że będzie mógł spędzić z McDonaghem, Gleesonem i resztą ekipy trochę więcej czasu. „Czy tej nagrody potrzebuję? Nie. Czy jest to dla mnie rozrywka (ang. »craic«)? Pewnie” – skwitował. Niech się więc bawi jak najlepiej, bo chyba wszyscy zgodzimy się, że zasłużył.