Lot 93. Dziesięć lat od premiery
Tekst z archiwum film.org.pl.
Najpierw jest modlitwa, potem krótkie, oszczędne: “Już czas”. Jadą na Newark. Wstaje nowy dzień, w przypadkowym lusterku odbija się widok na Manhattan z dumnymi wieżami World Trade Center dźgającymi bezchmurne niebo.
Kolumna żółtych taksówek, podróżni ciągnący za sobą torby na kółkach. Odprawa bagażu, odprawa paszportowa. Przegląd rzeczy branych na pokład. Hala poczekalni, ktoś jeszcze je, ktoś rozmawia. Jeden z mężczyzn, którzy teraz udają, że są sobie obcy, bardzo się denerwuje. Nic nie wyróżnia go z tłumu, oprócz niepokoju wypisanego na twarzy. Ma wygląd intelektualisty: okulary, starannie zaczesane włosy, elegancka koszula. Ukradkiem spogląda na siedzącego obok człowieka. Wie, co niedługo będzie musiał zrobić.
Cała hala trwa w błogiej nieświadomości. Gdzieś, po innej stronie lotniska, witają się stewardessy, poznają piloci. Widzimy galony zapasowego paliwa, samoloty krążące po płycie lotniska. Zwyczajny dzień. Żadna tam wyjątkowa data, ot, środek września. Przeciętny poranek na lotnisku, taki jak setki, tysiące przed nim. Nikt nie zwraca uwagi na młodego mężczyznę w okularach, który najwidoczniej bardzo denerwuje się przed lotem. Jego sprawa. Nikt nie obejrzy się też na trzech innych młodych ludzi, z których jeden, w koszulce polo, wygląda, jakby dopiero co wyrósł z wieku chłopięcego. Ich twarze gubią się w tłumie.
Każdy, kto choć raz leciał samolotem, zna uczucie znużenia w kolejce do prześwietlenia bagażu podręcznego, zna chłodne spojrzenia ochrony nakazującej wyjąć komórki, zegarki, monety. Zna oznaczenia “NIE PALIĆ” i “WYŁĄCZYĆ KOMÓRKI” nad siedzeniem, “ZAPIĄĆ PASY” i wyraz na twarzy stewardessy tłumaczącej monotonnym głosem, co należy zrobić, gdy w kabinie spadnie ciśnienie (wyraz ten mówi: “Dobrze wiem, że nikt mnie nie słucha. Wiem też, że gdyby cokolwiek się stało, jedna trzecia z was podniesie się z foteli z krzykiem: GDZIE JEST TA MASKA?!”). To zwykła rutyna. Zapiąć pasy, bla, bla, bla.
My wiemy, jak ten zwykły poranek dnia 11 września 2001 roku się zakończy. A mimo tego podążamy za stewardessami informującymi, że Lot 93 linii United Airlines będzie miał opóźnienie. Wbrew zasadom włączamy discmana, rozmawiamy, przeglądamy gazety. Z ust jednej ze stewardess pada zdanie: “Lubię takie loty. Nie ma za dużo pasażerów” (kto by pomyślał, że nie jest to przypadek…?). A więc wszystko pod kontrolą. Rutyna. Zaraz wzniesiemy się w powietrze. Lwia część podróżnych jest już zapewne myślami z dala od Big Apple, po drugiej stronie kraju, w San Francisco. Usypiają w fotelach, czytają. Tylko mężczyzna w pierwszym rzędzie klasy biznesowej cały czas się denerwuje.
Już czas.
Na ziemi padają słowa: “Mamy prawdopodobnie porwany samolot, American Airlines 11”. Kiedy miało miejsce poprzednie porwanie? W ’90? ’91? Robi się nieprzyjemnie, ale będzie all right. Chaos dopiero nadciąga, póki co o porwaniu rozmawia się normalnym tonem, bo też co takiego może się stać w środku Ameryki, amerykańskim samolotom, które znajdują się pod ciągłą kontrolą? Piloci United 93, którzy za jakiś czas dostaną informację o tym, że ktoś może chcieć włamać się do kokpitu, także wzruszą ramionami, chociaż będą już wiedzieć, że dwa samoloty pasażerskie uderzyły w wieże World Trade Center (tak, World Trade Center, które jeszcze tego ranka widoczne było z New Jersey).
Panika z wolna wypiera niepokój. “Jak on mógł nie widzieć tych wież?”, pyta ktoś, “przecież widoczność jest doskonała”. Wśród zdumienia, które maluje się na twarzach zgromadzonych, gdy drugi samolot wbija się południową wieżę WTC, nawet okrzyk “gdzie jest Superman?” nie wydałby się śmieszny. Panie i panowie, oto bezsilność. Prawie cztery i pół tysiąca samolotów w powietrzu, nerwowa obserwacja każdego, który choćby odrobinę zboczy z kursu. “Wysłać myśliwce!”. My wiemy, że to nic nie da. Po cichu wszyscy zdają sobie z tego sprawę, chociaż nikt jeszcze nie ogarnia ogromu tragedii. I, choć trudno w to uwierzyć, wciąż są ludzie, którzy żyją w innym świecie.
To moment na chwilę przed przebudzeniem – czytanie gazety przy śniadaniu, drzemka w rozłożonym fotelu. Jakiś mężczyzna z ostatniego rzędu klasy biznesowej bierze torbę i zmierza w stronę WC. Stewardessy uśmiechają się do pasażerów. Zwyczajny lot. Zupełnie inny świat. Piloci lekceważący ostrzeżenia. Chaos za chwilę tu wtargnie. Pojawią się krzyki, panika, ktoś zawoła: “Zabili jednego człowieka w biznes klasie!”. W całych Stanach rozdźwięczą się telefony. “Kocham was”, “Powiedz, że ją kocham”, “Skarbie, chyba nas porwali”. A potem: “Wali się WTC?”. “Nie, moja żona mówi, że uderzono w Pentagon”. Dwóch zamachowców “odwiedzi” kokpit, dwóch pozostałych zapędzi pasażerów do drugiej klasy.
Kamera dygocze i w tym momencie Paul Greengrass, twórca Krwawej niedzieli, czyni nas jeszcze jednym pasażerem United 93.
Oto bohaterowie: ludzie, którzy nigdy nie poznają swoich nazwisk. To samolot, nikt się tu z nikim nie zaprzyjaźnia, panuje całkowita anonimowość, stewardessy to prawie jak część dekoracji, ruchomy element kabiny, uśmiechnięty, czasami seksowny, ale nie do końca ludzki, tak obcy jak bułeczki-grahamki na śniadanie. Nagle stajemy po tej samej stronie barykady. One już się nie uśmiechają, a płaczą. Z dekoracji stają się prawdziwymi kobietami. W oczach sąsiada widzimy to samo przerażenie, które wypełnia nas. Znaleźliśmy się tu przypadkiem, mogliśmy wykupić inny bilet, lecieć do Kalifornii dzień wcześniej bądź kilka godzin później – ale to nie miejsce i czas na filozoficzne dywagacje.
Tłoczymy się z tyłu kabiny, wyłapujemy słowa towarzyszy “podróży”, być może przekazujemy własne informacje. I tu rodzi się bunt. Bunt i wielkie bohaterstwo, z tym, że to drugie słowo nawet przez myśl nam nie przychodzi, bo przecież wiemy, że za chwilę zginiemy. Pojawia się jakiś cień nadziei, ludzka solidarność wkradająca się pomiędzy obce twarze, ale bez wielkich słów, bez mowy o honorze i zagrożeniu Stanów Zjednoczonych. Stoimy tuż przed Ponurym Żniwiarzem, który przybrał postać czterech młodych mężczyzn, bojących się tak samo jak my – a może jeszcze bardziej? Nie pytamy nawet samych siebie po co to robią, dlaczego, czy to ma jakiś sens – po prostu dochodzimy do wniosku, że można im jeszcze przeszkodzić. Nie ma żadnej kalkulacji typu: uderzyli na WTC, uderzyli na Pentagon, gdzie my się kierujemy? Wprost na Biały Dom? Może Kapitol? Trzeba działać. Działać. Co może posłużyć za broń? Widelce? “Cokolwiek”, mówi ktoś, “Cokolwiek”. Czego nie czyni adrenalina i przekonanie w to, co się robi. Jeden z mężczyzn – zdecydowanie już w średnim wieku – mówi, że jest pilotem. Ktoś inny dodaje, że mógłby pomóc, gdyż pracował w strefie naziemnej. A więc: nadzieja. Nadzieja skonfrontowana z przerażeniem, które nawet trudno sobie wyobrazić. Modlimy się. Modlą się także zamachowcy. Samolot nurkuje w powietrzu. Wrzask, panika. Ale trzeba coś zrobić.
“Zrobimy to”. Ludzie giną na wojnach, giną w wypadkach – wychodząc z domu nie jesteś pewien, czy przypadkiem nie zabije cię jakaś niefortunna cegła zsunięta z rusztowania. Ale to nie znaczy, że trzeba się poddać. Śmierć czeka na nas w każdej minucie życia. Można jednak wierzyć, że coś się uda. Niełatwo jest prześcignąć pech. Lecz nawet w chwilach największego zwątpienia i bezsilności trzeba dać szansę zaiskrzenia się nadziei.
Cieszymy się z faktu, iż bomba okazała się atrapą. Cieszymy się jak dzieci.
Jeszcze chwila. Kilka sekund.
Co się dzieje?
Kilka sekund.
Paradokumentalny charakter narracji sprawia, że Lot 93 wpisuje się na listę tych rzadkich, a cennych filmów, w których widz staje się jednocześnie bohaterem spektaklu. Spektaklu, dodajmy, wyjątkowo dramatycznego i tym bardziej bolesnego, że opartego na faktach, które wszyscy doskonale znamy (znamy też zakończenie historii, ale jakoś umyka to naszej uwadze). Czy istotne jest to, jaką torebkę miała ze sobą jedna z pasażerek? W co ubrani byli zamachowcy? Greengrass dopilnował wszystkiego. Film powstawał w ścisłej współpracy z członkami “9/11 Families”, którzy udzielali wielu z pozoru błahych informacji na temat pasażerów United 93. Ale to nie tylko artystyczna troska o detal. Nawet nie hołd złożony tym, którzy zginęli tamtego ranka.
Nie wiemy – i zapewne nigdy nie przyjdzie nam się tego dowiedzieć – do jakiego stopnia próba rekonstrukcji wydarzeń na pokładzie United 93 zgadza się z przebiegiem dramatu, który miał miejsce w przestworzach pomiędzy godziną 9:58 a 10:03 czasu nowojorskiego. Ja też, jako widz, nie potrafię stwierdzić, czy jest to film po prostu bardzo dobry, czy jeszcze lepszy, i czy przejdzie do historii. Greengrass, niby stojąc z boku, bo nie wyciągając z tłumu pojedynczych twarzy i nie czyniąc z pasażerów samolotu “bohaterów” we właściwym tego słowa znaczeniu, paradoksalnie wrzuca widza w sam środek dramatu. Pokazuje, ale nie osądza.
Pytania musimy zadać sobie sami.