ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #21: ZAGUBIONE DUSZE W AKWARIUM
Cała ta absurdalna sprawa z Batmanem i „jego starą” ukazała nie tylko manipulacyjne i wypaczające właściwości dubbingu filmowego, o których często zapomina się na rzecz wygodniejszego rozsiadania się w fotelu, ale nade wszystko wagę dobrego tłumaczenia w odpowiednim odbiorze dzieła sztuki. A że film jest sztuką, nie miałem nigdy wątpliwości, nawet jeśli zbyt często w dzisiejszych czasach jest to sztuka prościutkiego eskapizmu.
Dla tych, których cała kontrowersja ominęła – w dubbingowanej wersji filmu Batman v Superman: Świt sprawiedliwości Zacka Snydera w kluczowej scenie pojawienia się Wonder Woman na placu boju, polskiego tłumacza poniosła popkulturowa wyobraźnia. Wygląda to następująco: na widok wojowniczej amazonki o nadprzyrodzonych zdolnościach Superman zapytuje zawadiacko Mrocznego Rycerza „Ona z tobą?”, na co ten odpowiada zdziwiony: „Sądziłem, że jest z tobą…”. Proste? Proste, natomiast w wersji nadwiślańskiej Batman cedzi „Tak, to moja stara”. Nad genezą tego nieudanego translatorskiego żartu nie trzeba długo główkować, nie jest to zresztą jakiś niechlubny wyjątek w zmienianiu treści oryginalnych dialogów w dubbingu pod humor naszego kraju i obszaru kulturowego, choć z reguły ma to miejsce w wypełnionych popkulturowymi nawiązaniami amerykańskich animacjach. Sęk w tym, że „moja stara” nie tylko nie ma sensu w kontekście opisanej sceny, ale wypacza także sedno filmu, w którym postać matki ma niebagatelne znaczenie dla fabuły. A więc popis dla popisu, bezcelowy i po prostu głupi. I błąd tłumaczeniowy, którego wielu widzów nie mogło wyłapać, ciesząc się zapewne z „zabawnej” riposty.
Zdecydowana i zaskakująco intensywna reakcja polskiego internetu na ten durny wybieg tłumacza, który chciał najwyraźniej zapewnić uginającemu się od nawału atrakcji filmowi kilka dodatkowych swojskich wabików, wywołała z popkulturowego lasu wilka, którego wycie przeważnie niknie wśród odgłosów zadowolenia widzów niezmuszanych do czytania tych przeklętych napisów. Chodzi o kwestię tego, ile z oryginału zanika w językowym oraz kulturowym przekładzie, i co tak naprawdę ten nieszczęsny dubbing w ogóle daje widzowi. Znajome słowa, frazy, zdania i mniej lub bardziej rozpoznawalne głosy aktorów? Homogeniczność doświadczenia, które łatwiej dzięki temu umieścić w odpowiedniej szufladce, niczym puzzla dopasowanego do znajomego obrazka? Świadomość, że nie trzeba wyścibiać nosa z własnego kraju, żeby otrzymywać to, co świat ma do zaoferowania? Wszystko fajnie, naprawdę to rozumiem, wiem także, że trochę generalizuję, bo dubbing może mieć pozytywne właściwości, ale jestem z założenia zagorzałym przeciwnikiem dubbingowania czegokolwiek, co nie jest skierowane do małych dzieci, które nie są w stanie poradzić sobie z innym odbiorem filmu. W samej koncepcji dubbingu tkwi bowiem groźna pułapka: oglądania obrazu innego niż ten, który ktoś oddał w nasze ręce.
W ten sposób naprawdę coś się traci – głos aktora, który jest jednym z narzędzi jego warsztatu, emocjonalne zrozumienie intencji reżysera, kulturowe niuanse i smaczki itp.
W Polsce dubbinguje się przede wszystkim bajki i hollywoodzkie blockbustery, ale przypadek Batman v Superman udowodnił, że nawet w filmach mających być soczystymi hamburgerami dla złaknionych ekranowych fast foodów mas można wiele zepsuć. Tym bardziej, że marny dubbing odwraca uwagę od wielu innych aspektów widowiska, nad którym setki ludzi pracowały w pocie czoła. I to wszystko dla wygody braku przymusu czytania, które samo w sobie jest wskazane? Ale po co podkładać głosy pod Roberta Downeya Jra czy Scarlett Johansson w produkcjach Marvela, skoro z założenia wiadomo, że efekt musi być co najmniej kilka razy gorszy? Podejmuje się u nas niestety także próby dubbingowania „poważniejszych produkcji” – do dzisiaj nie potrafię wyzbyć się traumy związanej z obejrzeniem kilku fragmentów 8 mili Curtisa Hansona z dubbingiem, który próbował przełożyć amerykański slang rodem z Detroit na polską językową swojskość. Dubbing kina aktorskiego nigdy nie był u nas zresztą taką sztuką, jak na Zachodzie, gdzie taki Ferruccio Amendola poświęcił pół życia na podkładanie głosu za Ala Pacino. Facet osiągnął szczyt dubbingowego rzemiosła, ale i tak nigdy nie był choć w połowie tak dobry głosowo jak Pacino. Co jest chyba oczywiste, bo gdyby był, to Pacino straciłby na swej wyjątkowości.
Pamiętam absurdalną sytuację sprzed wielu lat, gdy do polskich kin trafiała właśnie wersja reżyserska „Obcego – 8. pasażera Nostromo” Ridleya Scotta, a dwie młode dziewczyny odeszły zawiedzione spod kasy, gdy dowiedziały się, że film jest wyświetlany z napisami.
Słyszałem także kilkukrotnie mimochodem wypowiadane opinie, że trzeba wszystko dubbingować, jak w Niemczech, albo że ktoś nie poszedł do kina na potencjalnie ciekawy film, bo były napisy. Przyznaję, znajduję się w sytuacji uprzywilejowanej, bo skończyłem anglistykę i nie mam problemu ze słuchaniem anglojęzycznych dialogów, ale nie wyobrażam sobie oglądania zagranicznego obrazu z dubbingiem. Pięknych francuskich filmów bez ich urzekających dialogów płynących własnym, unikatowym rytmem, gdzieś na granicy fonetycznej poezji. Ambitnych niemieckich dramatów pozbawionych twardych akcentów i emocjonalności rodem z kawałków Rammstein. Hiszpańskojęzycznych produkcji wyzbytych językowej spontaniczności i energicznego brzmienia. Nie wyobrażam sobie oglądania wspaniałych animacji Hayao Miyazakiego z dubbingiem amerykańskich aktorów, którym wydaje się, że budują uniwersalne pomosty kulturowego zrozumienia. Nie muszę znać tych języków, żeby docenić ich wyjątkowość; wsłuchiwać się w głosy aktorów odzwierciedlających to, jak się gdzieś żyje, mieszka, marzy i kocha. Czyż nie na tym polega również – a może przede wszystkim? – piękno kina? Na poznawaniu czegoś innego, na ciekawości względem różnorodności, na kształtowaniu gustu, światopoglądu i kultury osobistej w odbijaniu własnych myśli od myśli innych?
Po to są właśnie te znienawidzone przez wielu widzów napisy – żeby osiągnąć kompromis. Zachować jak najwięcej z oryginalnego dzieła, a resztę umiejętnie przełożyć na lokalne warunki. Można się pobłażliwie śmiać z dubbingowej wpadki z „twoją starą” w wyczekiwanym przez miliony filmie, który miał tyle dziur, że jedna głupia odzywka nie miała aż tak wielkiego wpływu na odbiór całości, gorzej, że również „normalne” tłumaczenia list dialogowych nierzadko roją się od byków, niechlujstwa, pominięć i braku wyobraźni. A to może wpływać na sposób, w jaki widz – często podświadomie – reaguje na rozwój akcji, jak postrzega postaci, jak ocenia wysiłki twórców. Podobnie zresztą jak dubbing. To kwestia wykraczająca poza typ filmu czy jego grupę docelową: jakość i forma tłumaczenia robią kolosalną różnicę. To mniej więcej tak, jakby wczuwać się w Wish You Were Here Pink Floyd z polskim tekstem zastępującym słowa Rogera Watersa – a więc nie We’re just two lost souls/Swimming in a fish bowl, lecz Jesteśmy zaledwie duszami zagubionymi/W akwarium pływającymi. Albo słuchać tego utworu z polskim wokalem, bez emocjonalności Davida Gilmoura, a w zamian z jakimś rodzimym awatarem siłującym się z oryginałem. Niby znaczenie to samo, wymowa pozostaje, ale coś jednak nie gra.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska