PORWANY. Rozliczenie z grzechów w starym stylu [RECENZJA]
Twórca wybitnych Pięści w kieszeniach wciąż nie traci na swoim buntowniczym charakterze i tym razem wskazuje palcem w kierunku wydarzeń i grzechów Kościoła z drugiej połowy XIX wieku. Bellocchio w Porwanym funduje naprawdę kilka mocnych scen, a rosnąca w widzu frustracja, niedowierzanie, zaangażowanie w historię przykrywają kłopoty z nieco archaiczną narracją i momentami tonalnej przesady. Wizualnie i technicznie to produkcja na bardzo wysokim poziomie, a emocjonalnie nie da się przejść obok niej obojętnie.
Bellocchio w swoim najnowszym filmie objawia się jako skrupulatny sędzia, który pragnie nam pokazać w jak najdokładniejszy sposób porwanie Edgarda Mortary od jego rodziny, którego źródłem było okrutne prawo kościelne. Odebranie siłą sześciolatka wynikało bowiem z faktu potajemnego ochrzczenia dziecka przez opiekunkę, przez co musiało być wychowane w wierze katolickiej. Twórca mocno się skupia na późniejszym procesie, indoktrynowaniu, odcinaniu od relacji z bliskimi i rodzimej wiary. To budzi jednoznaczny, emocjonalny sprzeciw, bo w wielu momentach Bellocchio nie patyczkuje się z widzem. Cała historia oparta jest na bardzo dobrze udokumentowanych wydarzeniach historycznych, spisanych relacjach i dowodach. Można o nich przeczytać chociażby w książce Porwanie Edgarda Mortary Davida I. Kertzera. Są to faktyczne wydarzenia związane z Risorgimento, czyli momentem zjednoczenia Italii i zlikwidowaniem Państwa Kościelnego. W mojej opinii najlepiej ukazany jest dramat chłopca i jego rodziny. Kwestia pokazania Kościoła jako mafii wypada czasem trochę niezamierzenie groteskowo i automatycznie budzi pewne wątpliwości. Jednak sam dramat rodzinny wybrzmiewa bardzo celnie i mocno. Po raz kolejny w karierze Bellocchio interesuje obraz opresyjności władzy. Celnie uderza w kwestie bezrefleksyjności przyjmowania dogmatu. Historia Edgarda Mortary staje się tu jedną z przyczyn i powodów rozłamu i rewolucji politycznej we Włoszech. Sporo jest różnic między ówczesnym pojmowaniem praw kościelnych a tym dzisiejszym, jednak pewnego rodzaju zjawiska są zaskakująco bliskie temu, co można zaobserwować chociażby w kontekście burzy związanej z pedofilią wśród księży.
Bellocchio stara się skrupulatnie ukazać wszystkie fakty historyczne, chociaż trzeba zaznaczyć, że jego narracja jest daleka od niejednoznaczności. Słynny włoski reżyser dokonuje bowiem zdecydowanego rozrachunku z patologicznym systemem władzy kościelnej, traktowaniem Żydów i bezkarnością działań. Skręca w tej mierze w kierunku moralitetu, pozbawia swój film odcieni szarości, jakiejś przestrzeni do interpretacji dla widza. To nie jest wielka wada, tylko artystyczna decyzja, jednak efektem może być polaryzacja w odbiorze samego filmu, wytykanie mu nieścisłości, rozmijanie się z prawdami historycznymi. Nieprzekonanych nie przekona. Trzeba w tej perspektywie zaznaczyć, że Bellocchio ukazuje Edgarda Mortarę wyłącznie jako postać będącą ofiarą manipulacji i indoktrynacji. Jego późniejsze działania jako znanego na cały świat ewangelisty są opatrzone jedynie krótkim komentarzem. Uważam, że gwoli narracyjnej uczciwości, zachowania pewnego rodzaju balansu, można było ten wątek rozwinąć, bo Mortara zafascynowany papieżem-porywaczem, przyjął nawet imię po Piusie i był jego zwolennikiem aż do śmierci. Włoski reżyser miał jednak inny cel, dlatego uderza mocno w melodramatyczne tony, podkreśla i sugeruje interpretację muzyką, ciężkimi do przetrawienia scenami. Narracja, której używa, jest przy tym naprawdę drobiazgowa, przez co film traci momentami na napięciu i tempie. Tym bardziej jednak wybrzmiewają mocne momenty. Taki dość nietypowy paradoks.
Absolutnie urzekła mnie strona wizualna Porwanego. To po prostu elegancki film, pięknie odwzorowujący przeszłość i przenoszący w realia innej epoki. Może i nie ma tu jakichś ciekawych formalnie rozwiązań technicznych (zabawy z kadrem, kolorami etc.), jednak na poziomie dekoracji, zwłaszcza ukazania przepychu Watykanu, jest momentami niesamowicie. Wręcz unikatowo. Pod tym względem, a także na poziomie sposobu prowadzenia narracji zbudowanej na silnej opozycji i polaryzacji wartości to produkcja jakby sprzed 30 lat. Trochę więcej uwag mam w kwestii aktorstwa, ale głównie w tej mierze, że nie ma tu aż tak wyrazistych ról. Sądzę, że to również celowy zabieg, który ma zwrócić nam uwagę na tragedię, a nie skupiać na aktorskich szarżach. Są też jednak i takie. Najlepiej wypada w tej mierze Barbara Ronchi jako matka Edgarda. To pełnokrwista postać, pełna widocznej złości, ludzkich uczuć i gniewu. Na ekranie wyróżnia się też Paolo Pierobon jako Pius IX, jednak tonalnie czasem jego postać zmierza w stronę, chyba niezamierzonej, groteski.
Porwany to przede wszystkim film o deprawacji władzą, gdzie religia ukazana jest jako naprawdę potężne narzędzie. Potrafi odbierać człowiekowi samodzielność myślenia, zabija emocje, uczucia i blokuje wolność wyboru. Ciężko jest przejść obojętnie wobec niektórych scen, w których ukazywana jest przemoc i jawna niesprawiedliwość wobec rodziny Mortara. Sceny z porwaniem Edgarda i jego późniejszym indoktrynowaniem wzbudzają oczywisty bunt, niezgodę i wściekłość. Taki też był cel Bellocchio. Włoski reżyser skręcił w mojej opinii jednak dosyć daleko od znanej mi wcześniej w jego twórczości niejednoznaczności w kierunku moralitetu. Zabrakło mi przestrzeni dla interpretacji dla widza. Temu został jedynie gorzki żal i złość z powodu ukazanych wydarzeń. Trudno było jednak uniknąć jednoznacznej oceny tak bezlitosnego i haniebnego uczynku, jakim jest odebranie dziecka rodzicom w imię jakichkolwiek praw religijnych. To jest niezgodne z żadnym etosem moralnym. Stąd też rozumiem cel włoskiego twórcy.