Książka a film #24 – ZAKLINACZ KONI. 20 lat od premiery ekranizacji
Zresztą film nie opiera się wyłącznie na jednej konkretnej metodzie działania, ale raczej stanowi zlepek praktyk podpatrzonych u kilku różnych kowboi. Postać Toma Bookera wzorowano bowiem na życiu trzech znanych zaklinaczy z Dzikiego Zachodu: Toma Dorrance’a, Raya Hunta oraz zwłaszcza Bucka Brannamana, który jako jedyny był obecny na planie w roli technicznego konsultanta (Redford wykorzystał także zdjęcia z jego młodości), a dla samego Evansa stanowił guru w temacie koni. Znamienne zresztą, że swojego bohatera uczynił bardziej imprezowym typem, skorym do romansów i nieco zawadiackim, podczas gdy w filmie Tom jest osobą dość spokojną, skromną oraz, przypuszczalnie z uwagi na wiek oraz doświadczenie, nieco wycofaną. A przy tym jakby sympatyczniejszą, ale to już w dużej mierze zasługa uroku samego Redforda. I to właśnie między innymi z tego powodu, że reżyser stanął również przed kamerą – co swoją drogą było dla Redforda pierwszym takim wyzwaniem – postanowiono porzucić parę kluczowych dla przebiegu historii wątków.
Przede wszystkim w filmie nie uświadczymy prawie w ogóle seksu, który w książce jest obecny między Annie i jej mężem oraz między Annie i Bookerem. To bardzo odważne, acz przyznam, że wyjątkowo niezręcznie opisane przez autora momenty, które pod przykrywką taniej erotyki dosadnie podkreślają relacje tej kobiety z mężczyznami, których kocha. Szczęśliwie Redford – mający w 1998 roku już ponad 60 lat – jakoś z tego wybrnął, oferując widowni bardziej klasyczny i wysmakowany (choć miejscami łzawy) romans, w którym drobne spojrzenia i gesty liczą się bardziej aniżeli to, co dzieje się w łóżku. Skonsumowanie związku pomiędzy Bookerem i Annie jest u niego jedynie zasugerowane w nocnej scenie nad rzeką. A mąż Annie – w książce odgrywający bardziej marginalną rolę w całej intrydze i zaskoczony właśnie nieoczekiwanymi pieszczotami ze strony lubej – został przedstawiony jako godny dla Bookera „rywal” (w końcu to Sam Neill!). Lepiej zakorzeniony w tej historii, dostaje parę ważnych scen, z których jasno wynika, że małżonkowie nie sypiają ze sobą już od jakiegoś czasu i jeśli stosunek Annie do całej sprawy się nie wyklaruje, to przypuszczalnie nic się w tej materii nie zmieni.
Podobne wpisy
To wszystko ostatecznie i tak blednie jednak w porównaniu ze zmianami w stosunku do zakończenia. Tutaj Evans także lekko się zagalopował, każąc swojemu bohaterowi popełnić niemalże patetyczne samobójstwo. Tom czyni to oczywiście dla dobra Grace, stając pomiędzy nią a rozjuszonym mustangiem, któremu pozwala się stratować. Lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że zabija się głównie z uwagi na Annie, nie chcąc niszczyć jej rodziny dalszym romansem. Cała sekwencja wpadnięcia biednej Grace w stado mustangów tuż po tym, jak dowiedziała się o zdradzie matki, jest w ogóle mocno chaotycznie opisana i mało wiarygodna pod względem zachowania postaci.
Na całe szczęście także i w tej kwestii Redford wykazał się zdrowym rozsądkiem (ryzyko i koszta takich scen na pewno były wysokie) oraz większym od pisarza wyczuciem. U niego więc mustangów oraz śmiertelnego zagrożenia w ogóle nie ma; Grace jedynie podejrzewa, że coś jest nie tak i nie reaguje równie żywiołowo, a Annie sama dzielnie podejmuje decyzję o powrocie do rodziny, bez pożegnania z Tomem odjeżdżając autem w stronę zachodzącego słońca, co też Booker potajemnie obserwuje ze wzgórza. Ckliwe, ale działa lepiej od rozwiązania zaserwowanego w książkowym pierwowzorze, gdzie w ramach epilogu Evans raczy nas jeszcze… ciążą Annie ze związku z Bookerem, w której wyniku rodzi się syn o oczach równie błękitnych, jak u jego ojca. Cóż, to się nazywa o jedną stronę za daleko…
Niemniej, podobnie jak w przypadku Tańczącego z wilkami, polecam tę historię w jej obu wersjach. Film jest dla mnie dziełem lepszym, dojrzalszym, mimo spłycenia pewnych pojedynczych elementów bardziej przemyślanym i działającym na zmysły fenomenalną stroną audiowizualną oraz chwytającymi za serce kreacjami aktorskimi. Mimo długości i specyficznej, leniwej atmosfery ruchomego obrazu, jest to autentycznie poruszający film, który zostaje w sercu na zawsze. Książkę darzę o wiele mniejszą estymą – co być może spowodowane jest tym, że przeczytałem ją dopiero po niejednym seansie produkcji Redforda – ale również ma swoje niezaprzeczalne plusy. I chociaż część rzeczy autorowi wyraźnie nie wyszła, to Evans nadrabia je szczegółowością świata przedstawionego, który w obu tych wypadkach dosłownie się chłonie. Nie jest to może pozycja obowiązkowa czy przełomowa, ale z pewnością warta uwagi oraz czasu.