Książka a film #24 – ZAKLINACZ KONI. 20 lat od premiery ekranizacji
W 1995 roku na sklepowych półkach zaprezentowano debiut literacki Nicholasa Evansa. Rzecz o świecie istniejącym gdzieś na obrzeżach cywilizacji, gdzie dochodzi do swoistej symbiozy ludzi z naturą, bardzo szybko stała się bestsellerem na światową skalę, a ponad piętnaście milionów sprzedanych egzemplarzy dało jej miejsce na liście najlepiej sprzedających się książek w historii. To gwarantowało z kolei zainteresowanie ze strony Hollywood. Zatem już w trzy lata później do kin trafiła ekranizacja w reżyserii i z główną rolą Roberta Redforda…
Twórca Quiz Show prawa do adaptacji kupił jeszcze przed premierą powieści, a wydał na to aż trzy miliony dolarów. Trójka wydaje się zresztą w tym wypadku cyfrą magiczną, gdyż gotowy film trwa blisko trzy godziny. A z budżetem liczącym sobie sześćdziesiąt milionów zielonych zdołał zarobić ponad trzy razy tyle. Czyli też był hitem. Dość napisać, że to właśnie od tego tytułu na dobre zaczęła się kariera Scarlett Johansson. Produkcja nominowana do Oscara za najlepszą piosenkę (A Soft Place to Fall w wykonaniu Allison Moorer) oraz do Złotego Globu za film i reżyserię była również startem aktorskim Kate Bosworth. Przepięknie nakręcone, wykorzystujące naturalne plenery Montany (gdzie Redford nakręcił wcześniej także Rzekę wspomnień) oraz podwójny format obrazu, który podkreśla ich majestat, dzieło to skutecznie spopularyzowało termin „zaklinacza” w odniesieniu do osoby potrafiącej nawiązać wyjątkową więź z innymi istotami – w tym wypadku z końmi – mogącej uspokoić je, a nawet oswoić, jeśli są dzikie.
Tyle w kwestii ciekawostek związanych z ruchomym obrazem, który obchodzi właśnie swoje dwudziestolecie. Lecz jak ma się on do słowa pisanego? I o co w ogóle w całej tej historii chodzi? Odpowiedź poniżej, choć ostrzegam, że dalej można naciąć się na opisy ważnych elementów fabuły. Spoilery!
Podobne wpisy
Opowieść to całkiem prosta, skupiona bardziej na psychologii bohaterów i ich relacjach aniżeli akcji jako takiej. Oto nastoletnia Grace MacLean – dziewczynka z wyższych sfer, zakochana w koniach i jeździectwie – wyrusza pewnego zimowego ranka na przejażdżkę ze swoją najlepszą przyjaciółką. Niestety w jej trakcie dochodzi do tragedii. Jest ślisko, jeden z koni przewraca się i wkrótce ginie wraz ze swoją właścicielką pod kołami ciężarówki. Z kolei Grace dzięki poświęceniu własnego rumaka – Pielgrzyma – traci jedynie nogę, podczas gdy sam wierzchowiec doznaje poważnych obrażeń, ucieka i generalnie wariuje. Zarówno on, jak i Grace nie są w stanie poradzić sobie z traumą, trudno im powrócić do rzeczywistości. Aby to zmienić, matka Grace – pewna siebie, władcza Annie Graves – sięga po pomoc osoby z zewnątrz. Odmawiając uśpienia Pielgrzyma, zgłasza się z nim do niejakiego Toma Bookera, który jest tytułowym „zaklinaczem koni”, czyli w praktyce człowiekiem, który pomaga wyleczyć zwierzęta sponiewierane fizycznie i/lub psychicznie podobnymi incydentami. Annie nie przyjmuje odmowy, pakuje konia do przyczepy i jedzie z nim do Montany. Zabiera ze sobą także Grace, dla której pobyt na farmie również ma być swoistą terapią. Dotychczas zaniedbująca córkę Annie widzi w tym szansę na pogłębienie rodzinnych więzi. Ku własnemu zaskoczeniu, będąc z dala od męża prawnika, zakochuje się w Bookerze. Z wzajemnością…
Generalnie jest to dość wierne przeniesienie książki na duży ekran – co nie powinno dziwić, zważywszy na długość pierwowzoru literackiego i ekranizacji. W stu sześćdziesięciu kilku minutach filmu (nie licząc napisów końcowych) Redfordowi udało się zmieścić około trzystu pięćdziesięciu stron książki (w zależności od wydania). Część rzeczy została tym samym pominięta lub odpowiednio skrócona. Tyczy się to przede wszystkim szczegółowych opisów przebiegu kuracji Pielgrzyma (który, co ciekawe, w filmie ma nieco inny kolor niż w książce, a w dodatku, co często stosuje się w Hollywood ze względów estetycznych, ewidentnie jest… samicą). Niektóre z autentycznie stosowanych przez prawdziwych zaklinaczy praktyk zostały tym samym spłycone – a to z uwagi na trudność w ich realizacji/ukazaniu czy też przez wzgląd na ich zbyt dużą czasochłonność.
Dlatego też widziane u Redforda uzdrawianie konia składa się ogółem z bardzo prostych – miejscami aż nadto – elementów i całościowo nie wydaje się żadnym wielkim wyczynem, którego nie mogliby się podjąć inni. Leży też cała psychologia w tym wypadku, zdaniem specjalistów koń po takim wypadku nie zmieniłby się bowiem tak drastycznie pod względem osobowości (filmowy Pielgrzym jest chodzącym kłębkiem nerwów), a raczej popadłby w fobię przed, na przykład, ciężarówkami, drogą asfaltową lub stromiznami (lecz niekoniecznie przed właścicielem, szczególnie nieletnim).