search
REKLAMA
Action Collection

POWÓDŹ. Utopiony szmal

Jacek Lubiński

30 listopada 2020

REKLAMA

Lata 90. to próba powrotu do łask kina katastroficznego. Straszyły nas wtedy z różnym skutkiem: tornado, wulkany, ogień, sztormy, asteroidy, epidemie, ale też idący niczym burza i z równie przerażającą konsekwencją kosmici, o pomniejszych apokalipsach nie wspominając. Gdzieś w sam środek tej sodomy i gomory zaplątał się akcyjniak zrobiony w starym, dobrym, fałhaesowym stylu – Hard Rain – w którym pogoda także stanowi poważne zagrożenie. Ale nie jedyne. Tym największym pozostaje człowiek, targany żądzą pieniądza, za którym pójdzie nawet na samo dno.

Paradoksalnie sam film również na to dno poszedł, zwracając zaledwie jedną czwartą wpompowanego weń 70-milionowego budżetu. Oryginalnie zatytułowany właśnie The Flood – czyli tak, jak jego polskie tłumaczenie oraz promująca całość rockowa piosenka grupy Jars of Clay – był jedną z największych wtop roku 1998. Być może przez fakt, iż wszedł do kin świeżo po wylaniu rzeki Ohio oraz słynnej serii powodzi w Polsce, skojarzeń z którymi nie dało się uniknąć nawet zmianą nazwy. Dziś zapewne przeleżałby przez to z rok na półce albo został cichaczem wysłany prosto na streaming niczym jakiś skazaniec. Zresztą po tym, jak przepadł w USA, w pozostałych krajach zdecydowano się od razu na dystrybucję wideo – wtedy pomału dogorywający nośnik, ale jeszcze będący w stanie zebrać nieco dodatkowego przychodu. Jednak i na domowym rynku produkcja wytwórni Paramount nie okazała się większym hitem. Nie spodobała się specjalnie krytykom, widownia pozostała obojętna, a i aktorzy nie wspominali tego dzieła dobrze – acz głównie przez fakt spędzania całych dni na mokro. Z perspektywy czasu wszystko to wydaje się niezasłużone.

Nie jest to oczywiście żadne arcydzieło, ale rozrywka z tego przednia, finezyjna i mogąca robić wrażenie, nawet jeśli po latach jest ono zdecydowanie mniejsze. Film, który swego czasu mógł poszczycić się największym rysowanym tłem (tzw. matte painting) w dobie wszechobecnego CGI może wydać się przestarzały w podobnych aspektach. Szczęśliwie stanowią one zaledwie niewielki procent całego przedsięwzięcia, które oparto przede wszystkim na niezawodnej kaskaderce i pirotechnice. Nic zatem dziwnego, że pierwotnie Powódź kręcić miał John Woo, lecz w ostatniej chwili wybrał jednak Bez twarzy. Trudno wyrokować, czy zrobiłby z tego materiału coś lepszego (pytanie, czy udało by się wcisnąć tu gdzieś gołębie). Dziełu Mikaela Salomona – operatora Otchłani i Ognistego podmuchu, którego zatrudniono właśnie z uwagi na wyniesione z pracy z żywiołem doświadczenie – nic bowiem nie brakuje.

Scenariusz Grahama Yosta (twórcy fabuły obu części Speed i Tajnej broni) jest bardzo prosty, wręcz banalny, ale w tej właśnie prostocie tkwi jego siła i uniwersalność. Rzecz prawi o zuchwałej kradzieży, którą Morgan Freeman zamierza przeprowadzić z kumplami w trakcie deszczu stulecia. Pada go tyle, że z wolna zaczyna podtapiać małe górskie miasteczko, w którego granicach rozegra się cały dramat napadu na konwój z pieniędzmi. Niezależnie od warunków pogodowych wszystko ma pójść jak z płatka. Ale nie idzie, bo do ochrony pieniędzy przydzielony jest młody harcerzyk w osobie Christiana Slatera (tutaj jeszcze przed załamaniem się kariery). Pewnie dlatego woli schować pieniądze i szukać pomocy u lokalnego szeryfa (Randy Quaid w wyjątkowo poważnej roli autorytetu), niż jakoś dogadać się z oprawcami i przytulić część doli. Reszta fabuły sprowadza się więc do prób odzyskania forsy siłą przy jednoczesnej próbie przetrwania w trudnych warunkach pogodowych.

Brzmi jak typowy akcyjniak czasów VHS, wręcz B-klasowiec, którym nie warto się interesować. Ale z robiącym wrażenie A-klasowym wykonaniem. Obsada co prawda nie powala na deski, bo oprócz wyżej wymienionych panów oczy cieszy Minnie Driver, która chyba nigdy nie wyglądała lepiej, a na drugim planie miga jeszcze weteranka Betty White oraz Mark Rolston (Drake z Obcego – decydującego starcia, z którego ścieżka dźwiękowa Jamesa Hornera posłużyła twórcom za temp track) i znany z Coś Richard Dysart w swym ostatnim kinowym występie przed emeryturą. Nie postaciami jednakże intryga stoi, bo te są raczej standardowym zbiorem odpowiednio rozmieszczonych na mapie podręcznikowych figur, mających jednakże charakter, a dzięki aktorom budzących sympatię. Liczy się natomiast akcja, napięcie, akcja, dramaturgia i akcja. I wszystko to dopracowano tu wprost perfekcyjnie, z akcją na czele.

W Powodzi dzieje się dużo i choć nie zawsze mądrze, to widowiskowość, zręczność i dynamika filmu zgrabnie potrafią to przysłonić. Właściwie nie ma tu miejsca na nudę i nawet okazjonalne przerwy od pogoni i strzelanin nie wytracają tempa całości – podkręcanego dodatkowo agresywną i bombastyczną muzyką Christophera Younga, świetnie akcentującą mocno westernowy sznyt całości (ta harmonijka!), który jest tu ewidentny nie tylko w kowbojskim kapeluszu noszonym przez Freemana. Twórcy otwarcie bawią się przy tym schematami gatunku, podkreślając lekkość całego widowiska, które od początku do końca – nawet w chwilach największego niebezpieczeństwa – jest niepoważne i pozostaje niezobowiązującą rozrywką pełną gębą, zamkniętą w niezwykle zjadliwej półtorej godziny seansu.

Co może się w niej podobać, to również fakt, że bohaterowie bezustannie działają, coś robią (także panna Driver, która bynajmniej nie jest „damą w opałach”, tylko jeszcze jednym dowodem na kłam współczesnych teorii o braku silnych postaci kobiecych w kinie). Czas ucieka, więc nie ma miejsca nawet na potencjalny romans między młodymi gwiazdami, kiełkujący gdzieś w pojedynczych spojrzeniach, ale zbędny w obliczu zalewającej ekran akcji. Akcji momentami niekiedy drastycznie przesadzonej, a nawet przeskakującej nieco rekina, ale nigdy nieprzekraczającej granicy autoparodii, wyraźnie napędzanej swobodą podejścia do materiału i zawsze sycącej. Zwłaszcza gdy pomyśli się o potencjalnej skali wydarzeń, aż trudno uwierzyć, że to wszystko nakręcono na żywca, w „basenie”. Dzięki świetnym dekoracjom, żwawemu montażowi aż trzech różnych osób oraz zdjęciom Petera Menziesa Juniora (Szklana pułapka 3 i remake Ucieczki gangstera) fikcyjne miasteczko, któremu „twarzy” użyczył Huntingburg w stanie Indiana (gdzie znajduje się dziś małe muzeum z gadżetami), dosłownie ożywa. A całość zwyczajnie dobrze wygląda – o ile można tak napisać o filmie, który bezustannie tonie w strugach deszczu…

Powódź, i owszem, ma swoje problemy – w zależności od podejścia, nastroju i oczekiwań znajdziemy ich tu nawet bardzo dużo. Ale ja nie potrafię nie lubić tego filmu, który już w momencie premiery dał mi wszystko to, czego mogłem oczekiwać po takim tytule. To solidne, samoświadome widowisko, które wie dokładnie, czym chce być, i takie też pozostaje, ani przez chwilę nie mamiąc widza przesadnymi ambicjami czy pokrętnymi zwrotami akcji mającymi podnieść jego wartość. Kino proste i przewidywalne, ale dzięki temu bezproblemowo odprężające. Na deszczowe dni jak znalazł.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA