W SIECI ZŁA. Mistrzowski splot kryminalnej zagadki i horroru
Całkiem przypadkowo wybrany przeze mnie tytuł obchodził swoje dwudziestopięciolecie w tym roku. Dwie dekady temu był to niepozorny film; pojawił się u nas od razu na wideo, bez dystrybucji kinowej. Wtedy nie zdarzało się często, aby amerykańska produkcja z gwiazdami w obsadzie, zrealizowana przez duże studio, krótko po swojej premierze w Stanach Zjednoczonych wylądowała w wypożyczalniach zamiast na dużym ekranie. Taki fakt sugerował, że z dziełem Gregory’ego Hoblita może być coś nie tak (dla porównania – dzisiaj nikt się nie boi filmów bez kinowej premiery). Już po pierwszym seansie jednak wiedziałem, że nie jest to problem W sieci zła, ponurego, ale wciągającego połączenia thrillera policyjnego z horrorem.
W noc swojej egzekucji seryjny morderca Edgar Reese mówi detektywowi odpowiedzialnemu za jego schwytanie, Johnowi Hobbesowi, że w przyrodzie nic nie ginie. Znamienne słowa, jak się okazuje. Wkrótce po straceniu przestępcy zaczynają umierać ludzie, zabici w ten sam sposób, jak czynił to Reese. Czyżby miał wspólnika? A może kopiuje go naśladowca? Pierwsza godzina W sieci zła przypomina inne powstałe w latach 90. thrillery o nieuchwytnych mordercach, na czele z Siedem, zarówno pod względem rozwoju fabuły, zasadzającej się na odkrywaniu przez policję coraz to bardziej przerażających tropów, jak i atmosfery zwiastującej, że cokolwiek czeka bohaterów na końcu ich drogi, przyjemne nie będzie.
Ale jest tu również wrażenie nienaturalności związanej z prowadzonym przez Hobbesa śledztwem, trudny do sprecyzowania element fantastyczny. Zniekształcenie, jakiemu ulega obraz, gdy oglądamy rzeczywistość z perspektywy Reese’a, można wytłumaczyć jego chorym umysłem, ale jak wyjaśnić moment śmierci mordercy, kiedy to subiektywne spojrzenie unosi się nad ciałem i wędruje ku innej osobie? Niedługo później kamera Newtona Thomasa Sigela (Podejrzani, Drive) obserwuje zbiorowisko ludzi wieczorną porą, przenosząc swą uwagę z jednej osoby na drugą, kiedy się mijają, a konkretnie – kiedy delikatnie nawet się dotykają. Obie te sceny każą nam przyjąć, że cokolwiek siedziało w zbrodniarzu, wydostało się po jego śmierci na wolność, a przenoszone jest właśnie przez dotyk. Musi minąć jednak dobra godzina filmu, zanim reżyser potwierdzi nasze podejrzenia – detektyw Hobbes mierzy się nie z człowiekiem, a upadłym aniołem, demonem obecnie, który postanowił zabawić się kosztem policjanta.
Tego gra Denzel Washington, całkiem nieźle odnajdujący się w kinie grozy, choć jego rola to właściwie powtórka z rozrywki. W Rykoszecie Russella Mulcahy’ego wcielił się w gliniarza, a następnie zastępcę prokuratora będącego na celowniku psychopatycznego kryminalisty, który po ucieczce z więzienia wrabia bohatera w liczne zbrodnie. Tu dzieje się podobnie, ale scenariusz Nicholasa Kazana jest najlepszy, kiedy odchodzi od typowo sensacyjnej formuły na rzecz horroru (stąd pewnie pierwsza połowa filmu jest słabsza od drugiej). Horroru jednak unikającego gwałtownego użycia muzyki czy wyskakujących zza kadru straszydeł, lecz nastawionego na coraz silniejsze przeświadczenie, że człowiek jest bez szans w starciu ze złem, które dotknąć może każdego. To metaforyczne stwierdzenie jest wspaniale zobrazowane w scenach, gdy niczego nieświadomi ludzie stają się nosicielami demona, a ten błyskawicznie przeskakuje z jednego ciała do drugiego. Boimy się tego, z jaką łatwością odebrana może nam zostać nasza wola, prostoty w poddaniu się siedzącej w nas, być może od zawsze, sile złego.
W swoim poprzednim filmie, Lęku pierwotnym, Hoblit również zadawał pytanie o przyzwolenie, jakie dajemy złemu, aby panował nad naszymi czynami. Zaskakujące zakończenie tamtego dreszczowca nieco unieważniało wagę tych rozważań, a W sieci zła również nie boi się przykryć egzystencjalnych pytań płaszczem kina rozrywkowego. Reżyser wierzy, że sam pomysł i sugestywna oprawa wizualna obronią się same; być może dlatego przedkłada pesymistyczną atmosferę nad żywą narrację. Za dużo miejsca poświęca również swoim ulubionym obserwacjom policji, często w mało atrakcyjnych filmowo sytuacjach (Hoblit zasłynął, realizując przełomowe dla telewizji seriale Posterunek przy Hill Street oraz Nowojorskich gliniarzy), starając się wzbogacić początkową część filmu wiarygodnym przedstawieniem pracy postaci granej przez Washingtona, ale też Johna Goodmana, Jamesa Gandolfiniego i Donalda Sutherlanda. Cała trójka ewidentnie bez ról, ale umiejąca zabłysnąć chociaż w jednej scenie – Goodman aż do finału niewiele ma do grania, tłumiąc w sobie energię i humor, z których jest znany, nieodżałowany Gandolfini bawi się dużo lepiej w roli prostego i trochę chamskiego policjanta, Sutherland natomiast nadaje postaci kapitana wystarczająco złowieszczego uroku, aby mu nie ufać, nawet gdy scenariusz o to nie prosi. Jest też Embeth Davidtz, jedyna kobieta w tym męskim gronie, jako religioznawczyni, która tłumaczy Hobbesowi, z kim ten się mierzy.
Najlepszy pozostaje jednak Elias Koteas, pojawiający się tylko w prologu jako skazaniec Reese, bezbłędnie ustawiający cały film swą widowiskową rolą. Sposób, w jaki jego bohater zachowuje się przed egzekucją, porusza, mówi wieloma językami czy wreszcie śpiewa Time Is On My Side Rolling Stonesów (stający się leitmotivem filmu), sprawia, że z miejsca podejrzewamy go o nieludzki charakter. Aktor zresztą kilka lat wcześniej zagrał w innym „anielskim” obrazie, Armii Boga, gdzie ścigał go sam archanioł Gabriel o twarzy Christophera Walkena.
Bliżej jednak W sieci zła do Harry’ego Angela Alana Parkera, skoro mowa o aniołach. W obu filmach detektywistyczna zagadka zamienia się w horror, kiedy bohaterowie odkrywają, co jest celem ich śledztwa. U Parkera lepiej wybrzmiewa tragizm niemożliwości ucieczki od przeznaczenia, ale i Hoblit odrzuca myśl o jakimkolwiek zwycięstwie, choćby i połowicznym. Każe nam mieć się na baczności, aby zło nie dotknęło nas w najmniej spodziewanym momencie. Można się śmiać z tak dosłownej konkluzji, ale siła Fallen (tytuł oryginalny należałoby przetłumaczyć jako „Upadły” bądź „Upadli”) leży właśnie w tej śmiertelnej powadze, z jaką ta historia jest opowiedziana, posępności wywodu i nieustannym poczuciu zagrożenia. Dziwnie pasuje to wszystko do telewizyjnego ekranu, obrazu zamkniętego w małym, ciasnym pudełku, zamiast pozwoleniu mu na oddech na wielkim, kinowym ekranie.
korekta: Kornelia Farynowska