Kompletnie NIEUDANE debiuty reżyserskie dobrych twórców
Nieczęsto zdarza się, że czyjś debiutancki projekt z miejsca staje się klasykiem czy spotyka się ze świetnym przyjęciem branży oraz widowni. Można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że taka sytuacja ma miejsce raz na tysiące przypadków. W pierwszych filmach zazwyczaj czuć zalążki stylu reżysera, ale ze względu na czy to brak doświadczenia, czy brak powściągliwości debiutanta ich jakość artystyczna jest… różna. Bywa także, że bardzo dobrzy twórcy startują z produkcją co najwyżej przeciętną, żeby nie powiedzieć – kiepską. W tym zestawieniu odszukamy właśnie takie przypadki: nieudane debiutanckie pełnometrażowe filmy fabularne reżyserów, którzy później pokazali, że mają smykałkę do swojego zawodu. Nawet jeśli początkowo trzeba było im wierzyć na słowo.
Sala samobójców, reż. Jan Komasa
Dzisiaj Jana Komasę postrzega się jako jednego z najbardziej imponujących polskich reżyserów, zważywszy na sukcesy artystyczne i komercyjne jego dwóch ostatnich filmów – Bożego Ciała i Hejtera. Tymczasem jego pierwsze dwa projekty przez szeroką publikę zostały przyjęte, delikatnie mówiąc, skrajnie. I o ile przy okazji Miasta 44 skłaniano się jeszcze ku stwierdzeniu, że jest to film niezły (sam zresztą bardzo go lubię), o tyle ze wspomnianą Salą samobójców im dalej od premiery, tym było gorzej. Portretowana w filmie subkultura emo stopniowo wygasała, zagrożenia płynące z dostępu do Internetu zostały przejaskrawione, przez co – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy – trudno je traktować poważnie, a tytułowa gra komputerowa dla kogoś zainteresowanego środowiskiem nie miała racji bytu już w 2011 roku i rozwój technologii tylko ją dobił. Jak dobrze, że kontynuację projektu pisał inny scenarzysta.
Grand Theft Auto, reż. Ron Howard
Tytuł brzmi znajomo, prawda? Nie martwcie się jednak – to wcale nie jest tak, że przegapiliście adaptację słynnej serii gier. Choć niewykluczone, że mogła to być pewna inspiracja przy produkcji Rockstar, zważywszy na tematykę filmu. Fabuła prezentuje się następująco: córka bogatego polityka wyrusza ze swoim chłopakiem do Las Vegas. Zostaje wyznaczona spora pieniężna kwota za ich schwytanie, więc w pościg ruszają łowcy nagród, a także policja (wyjątkowo zaangażowana w sprawę zresztą). Efektem ganianiny będą wybuchy, kraksy, wypadki, bójki i wszelkiego rodzaju rozboje. Najsłynniejszy współczesny wyrobnik w Hollywood debiutował więc z absolutnie niestworzonym pod sukces artystyczny filmem klasy B. I choć ten może przynieść radość z gatunku guilty pleasure, to nie da się ukryć, że czuć od niego amatorszczyznę w tym najgorszym możliwym wydaniu.
Murder á La Mod, reż. Brian De Palma
Odpowiedzialny za Nietykalnych, Człowieka z blizną czy Carrie twórca należy do tych, którzy zapisali się na kartach historii kina złotymi zgłoskami. Całe szczęście, że nikt nie pamięta o jego debiutanckim filmie. Ten – stanowiący połączenie thrillera z kryminałem – miał wcale niebanalną fabułę, ale poprowadzoną w tak chaotyczny i gubiący narrację sposób, że z trudem można było wytrwać do napisów końcowych. Obecnie wygląda zresztą bardziej na ćwiczenie warsztatowe niż autonomiczne dzieło i tak też radziłbym je oglądać. W przeciwnym wypadku czeka nas rozczarowanie graniczące ze znudzeniem.
Kto puka do moich drzwi, reż. Martin Scorsese
J.R. jest typowym wychowanym w Stanach Zjednoczonych Włochem zamieszkującym we włoskiej dzielnicy w Nowym Jorku. Pomimo dorosłości wciąż żyje niezbyt odpowiedzialnie, włócząc się po knajpach z paczką znajomych. Przymierza się również do poślubienia swojej obecnej dziewczyny, ale kiedy dowiaduje się, że ta została zgwałcona, całkowicie zmienia do niej podejście. Choć w debiucie Scorsese nie brakuje charakterystycznych dla jego twórczości elementów (osadzenie akcji na ulicach Nowego Jorku, portretowanie życia młodych imigrantów, dylematy natury moralno-religijnej), to narracyjnie zdecydowanie nie przystaje do jego najlepszych dzieł. Martin przyzwyczaił nas do tego, że nawet przy okazji wolniejszych projektów potrafi zassać widza do przedstawionego świata. Tutaj akcja jest wręcz absurdalnie powolna, a przedstawione problemy nie są na tyle złożone, by usprawiedliwiać podobnie ślimacze tempo.
Strach i pożądanie, reż. Stanley Kubrick
Oglądając Strach i pożądanie, można na każdym kroku dziwić się, iż mogło to wyjść spod ręki słynnego mistrza kina. Począwszy od wątpliwej logiki (a często jej braku) poszczególnych wydarzeń, przez fatalne wartości produkcyjne, po tragiczne dialogi, które potrafią uderzać w tak poetyckie tony, że aż uszy bolą od tych pseudokwiecistych wypowiedzi. Czuć tu tematyczną bliskość z nakręconymi przez niego później Ścieżkami chwały, jednak pod względem ostatecznego efektu te dwie produkcje nawet obok siebie nie stały. Po obejrzeniu debiutu jasnym staje się, dlaczego Kubrick usiłował zniszczyć wszystkie jego kopie tak, by nikt więcej już go nie obejrzał. Na nieszczęście dzisiaj mamy Internet i każdy chcący jest w stanie go odnaleźć. Na nieszczęście, ponieważ Strach i pożądanie nie działa nawet jako filmoznawcza ciekawostka, a tym bardziej autonomiczna produkcja.
Pirania II: Latający mordercy, reż. James Cameron
James Cameron kocha wodę – wiedzą to wszyscy cierpliwie wyczekujący od lat kontynuacji Avatara, co do których wiemy jedynie, że będą skupiały się na scenach wodnych. Nic dziwnego więc, że jego debiutanckim projektem był film o stworzeniach żyjących w środowisku wodnym. Tym, co dziwi, jest jednak fakt, że był to horror klasy B, który spotkał się z miażdżącym przyjęciem krytyki. Przez długi czas nie przyznawał się do niego nawet sam Cameron. Reżyser zwykł powtarzać, że to Terminator był jego debiutem, intencjonalnie ignorując istnienie produkcji o latających piraniach. No cóż, muszę przyznać, że także w swojej kategorii film nie należy do najlepszych, co nie oznacza, że nie da się przy nim dobrze bawić. Zwłaszcza gdy podejdziemy do niego w odpowiednim stanie. Nie tylko ducha.
BONUS: Obcy 3, reż. David Fincher
Tutaj mamy ciekawy przypadek, gdyż nie jest tak, że publiczności ten film nie przypadł do gustu. Wręcz przeciwnie – choć nastroje nie były tak optymistyczne jak przy okazji dwóch pierwszych części, to chwalono go za mroczny nastrój czy umieszczenie akcji w lokacji niebezpiecznej samej z siebie. Zupełnie inne zdanie ma na jego temat sam reżyser – ten go wprost nienawidzi. Jak wielokrotnie powtarzał, jego wizja została w montażowni pocięta na plasterki, a ostateczna wersja nijak się ma do tej, nad którą pracował. Został potraktowany przez producentów jak pierwszy lepszy wyrobnik, przez co odnajdziemy tu elementy jego charakterystycznego stylu, za to z pewnością nie znajdziemy jego chorobliwego wręcz perfekcjonizmu. Cytując fragment wywiadu serwisu „The Guardian” z Fincherem: „Nikt nie nienawidził tego filmu bardziej niż ja; do dziś nikt nie nienawidzi go bardziej niż ja”.
Widzieliście któreś z tych debiutów? A może macie o nich odmienne zdanie niż ja albo sami twórcy? Dajcie znać w komentarzach!