SALA SAMOBÓJCÓW. Nie potrzebuje taryfy ulgowej
Główny bohater z emo grzywką, pretensjonalne zwiastuny i etykietka “ważnego filmu na czasie” przyklejana przez większość recenzentów powodują, że Sala samobójców jawi się jako nieoglądalny knot dla zagubionych dzieciaków i filmowych masochistów. I choć każdy aspekt promocji tego filmu zniechęca do seansu, a tym bardziej do wydawania dwudziestu złotych na bilet, przełamałem uprzedzenia i… cholera, naprawdę było warto. Sala samobójców nie tylko wybija się z rynsztoku polskiego kina popularnego, bo to samo w sobie nie jest jeszcze specjalnie dużym osiągnięciem, to po prostu dobry, emocjonujący film, który nie potrzebuje żadnej taryfy ulgowej i nieźle radzi sobie nawet bez porównywania z innymi rodzimymi produkcjami. Być może nie ma jeszcze powodu do otwierania szampana, bo Jan Komasa popełnił w swoim debiucie kilka grzechów początkującego reżysera, ale pokazał też, że posiada niezwykłą wyobraźnię i wyczucie, dzięki którym Sala samobójców jest jednym z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat.
Podobne wpisy
Komasa wprowadza widza w napisaną przez siebie historię tak, jakby chciał zastosować się do wszystkich rad zawartych w pierwszym lepszym podręczniku dla początkujących reżyserów. Wstęp jest modelowy, a akcja poprowadzona niemal od linijki – bezbłędnie, ale bez większych rewelacji. Przestawienie postaci i nakreślenie problemu, nic niezwykłego. Poznajemy więc Dominika, głównego bohatera i posiadacza nieszczęsnej grzywki, który teoretycznie ma wszystko, czego chciałby przeciętny nastolatek. Jest bogaty, jeździ wszędzie z prywatnym kierowcą, dostaje od rodziców co tylko zapragnie, a dziewczyny go uwielbiają. Żyć, nie umierać. Ale nic nie jest przecież tak proste, jak mogło by się wydawać – Dominik ma też matkę-pracoholiczkę, która całe tygodnie spędza poza domem, ojca z manią prześladowczą i spore problemy z własną seksualnością. Na skutek jednego niezaplanowanego wydarzenia, chłopak zostaje wyszydzony i poniżony (na Facebooku, a jakżeby inaczej), co powoduje przelanie przysłowiowej czary goryczy. Próbując uciec od problemów, Dominik nawiązuje przez internet znajomość z tajemniczą Sylwią, która wciąga go w grę działającą na zasadach second life’u. I mniej więcej na tym etapie, po podręcznikowym wprowadzeniu, dzieje się rzecz niezwykła – atmosfera gęstnieje, a film zaczyna grać na emocjonalnych tonach. Im bardziej główny bohater wciąga się w wirtualną rzeczywistość, tym bardziej widz wsiąka w świat “Sali samobójców”. I żeby było jasne – nie jest to jedynie chwilowy przebłysk geniuszu, reżyser nie wypuszcza nas ze swojego mikrokosmosu aż do rewelacyjnego finału. Komasa pokazuje, że czuje filmową materię, rozumie wagę emocji i potrafi na nich zagrać. A przecież na tym polega magia kina.
Ale żeby nie było tak różowo…
O słabych stronach Sali samobójców tuż po seansie w zasadzie się nie pamięta, bo ostatnie pół godziny filmu to idealnie poprowadzony, mocny i intensywny dramat. Ale wspomnieć o nich jednak należy. Jakkolwiek jestem pod wrażeniem talentu Komasy, skróciłbym jego film o dobre piętnaście minut. Jest tu sporo niepotrzebnych, przesadnie długich scen (mam na myśli szczególnie sekwencje animowane, dziejące się w świecie wirtualnym), które powodują, że napięcie na chwilę siada. Mam wrażenie, że te chwilowe przerwy w utrzymywaniu napięcia są spowodowane brakiem doświadczenia u reżysera, ale możliwe, że był to też zabieg celowy, służący swoistemu “odetchnięciu” pomiędzy kolejnymi emocjonującymi scenami. Tylko, że taki odpoczynek nie jest potrzebny, a skrócenie tych scen bardzo by się Sali samobójców przysłużyło. Nie podobała mi się też muzyka, z gatunku tych, które “podpowiadają” widzowi emocje. Ten film takiego dopalacza po prostu nie potrzebuje. O wiele bardziej pasowałaby tu prosta muzyka ilustracyjna, której podczas seansu niemal się nie słyszy.
Wspomniane wady rekompensuje jednak świetne aktorstwo. Talent Jakuba Gierszała jest niesamowity – miota się i szaleje, idealnie portretując zagubionego, cierpiącego nastolatka, coraz bardziej uzależnionego od wirtualnej rzeczywistości. Można śmiało powiedzieć, że Gierszał nie tyle gra Dominika, co po prostu się nim staje. Agata Kulesza i Krzysztof Pieczyński świetnie poradzili sobie w rolach rodziców, którzy bardzo chcą pomóc, ale nie umieją, a Roma Gąsiorowska, pomimo, że gra w bardzo podobny sposób, co w poprzednich swoich filmach, bardzo dobrze wywiązała się z powierzonego jej zadania.
W kilku recenzjach wyczytałem, że Sala samobójców to film o uzależnieniu od internetu. Bzdura – świat wirtualny nie jest w żadnym wypadku kluczowy dla fabuły, główny bohater równie dobrze mógłby ćpać, a cała historia nic by na tym nie straciła. Sala samobójców nie jest też filmem z tezą, Komasa nie chce naprawiać świata i przedstawiać jedynej słusznej prawdy, nie zauważam u niego ani odrobiny tendencji moralizatorskich. To kino, które przede wszystkim opowiada historię – smutną, przerażającą, ale pełną i skończoną, historię, która z jednej strony operuje pewnymi banałami i kliszami, ale z drugiej jest zaskakująco świeża i uniwersalna. Kiedy się już ochłonie po niezwykle intensywnym finale, błędy Sali samobójców wyłażą na wierzch, ale ja i tak kupuję ten film z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jan Komasa zaskoczył mnie swoim wyczuciem i z niecierpliwością czekam na jego następne produkcje. Mam dziwne przeczucie, że kiedy nabierze doświadczenia i filmowej ogłady, powali wszystkich na kolana.
Tekst z archiwum Film.org.pl (20 marca 2011)