AVATAR. Spełniony koncert życzeń
A pisząc prosto z mostu, bez ogródek, uzasadnień i mądrzenia się – Avatar to arcydzieło, genialne widowisko, wizualna miazga, spełniony koncert życzeń wobec milczącego od 12 lat reżysera, widowiskowa masakra, wgniatająca w fotel wizja skutkująca wyrwaniem opadniętej szczęki, seans pozostający w pamięci na długo, piękna opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, jedyna w swoim rodzaju podróż do krainy wyobraźni, gdzie wszystko jest możliwe. To obraz, przy którym każdy filmowy wyjadacz może znowu doświadczyć zapomnianego uczucia zadziwienia.
O tym projekcie wiedziałem jeszcze przed Titanikiem. No dobra, wiedziałem, że będzie to coś nowego i niezwykłego, nic więcej. Potem nastąpiła długa cisza. Zachodziłem w głowę, jak facet, który za jeden film osobiście zgarnął trzy Nagrody Akademii, spędza czas na zabawach w trójwymiarowego podwodnego odkrywcę, zamiast łatwo dyskontować triumf najbardziej kasowego filmu w dziejach kina. Przecież taki Spielberg nakręcił w tym czasie osiem filmów. Świat zachwycał się dziełami Wachowskich, Jacksona, Lucasa, Verbinskiego, bawił się na Potterach i Narniach. A Cameron milczał i tylko czasami coś przebąkiwał, że testuje jakąś kosmicznie nowatorską technologię, po zażyciu której poprzewraca nam się w głowach. Moja cameronofilia, zainicjowana gdzieś na początku lat 90., zaczęła się ponownie uaktywniać. W 2005 roku gruchnęła wiadomość, że James Cameron zrobi od razu dwa filmy 3D z szerokim udziałem CGI. No tak, pomyślałem, ten facet w konwencjonalnym kinie już nic więcej nie osiągnie, więc dobra nasza. W sierpniu 2009 roku pojawił się pierwszy zwiastun Avatara, który dał z siebie mniej niż oczekiwano. Jakieś pterodaktylopodobne latające stwory, jacyś niebiescy tubylcy, tropikalny las, baza wojskowa na innej planecie. Wydawało się, że Cameron przespał całą epokę blockbusterów, by obudzić się z ręką w nocniku i pokazać coś, co w naszej wyobraźni zdążyli już wyryć adaptatorzy Tolkiena, Rowling i Lewisa. Ale po drugim zwiastunie wszyscy fani twórcy Terminatora odetchnęli z ulgą. Rozpoczęło się odliczanie do wyczekiwanej od 12 lat premiery najbardziej nowatorskiego reżysera Hollywood. Wreszcie 25 grudnia 2009 roku usiadłem w fotelu katowickiego IMAX-a, by w należyty sposób odebrać najnowsze dzieło Jamesa Camerona…
To nie film. Wiecie – taki normalny, na który się chodzi, ogląda i wychodzi. Taki, w którym widzimy nasz świat, tylko bardziej podkręcony w jedną czy drugą stronę. O nie. Avatar to niezwykle intensywne doświadczenie zmysłowe, realistyczna podróż do nieistniejącego świata, który dla nas i dla głównego bohatera jest bardziej rzeczywisty od tego, który nas otacza. Teraz już wiem, dlaczego Cameron milczał tyle lat i pozwolił się wyprzedzić innym magikom Hollywoodu. Usunął się w cień, by na ostatniej prostej wyprzedzić wszystkich o kilka długości. Na przykład takiego Zemeckisa, którego filmy 3D wyglądają przy Avatarze jak efekciarskie kreskówki.
Dwa słowa najpełniej określają materiał, z którego zbudowano Avatara – realizm i emocje. Ekran IMAX-a jest oknem, przez które widzimy nieziemski świat Pandory. A za tym oknem wszystko żyje i oddycha, mimo że w większości jest to świat, którego nigdy przed kamerą nie zbudowano. Trójwymiarowe efekciarstwo z przedmiotami “wychodzącymi” z ekranu zostało zamienione na bliższą naszej naturalnej percepcji głębię. Iluzja trójwymiarowości jest w Avatarze tak obezwładniająca, że ma się wrażenie – nomen omen – wejścia w skórę operatora kamery na planie. Cameron oszczędnie dawkował przedostawanie się obrazu poza ekran, by oczarować nim wtedy, kiedy było to fabularnie bądź emocjonalnie uzasadnione. Autor zdjęć, Mauro Fiore nie zachłysnął się możliwościami wynikającymi z wyzwolenia kamery z jej fizycznych ograniczeń. Nie ma tutaj zemeckisowsko-depalmowsko-fincherowskich “ujęć niemożliwych” w stylu jazdy z orbity wprost do ucha głównego bohatera. Nie ma zbędnych popisów warsztatowych, ujęć tworzonych “dla bajeru”. Fantazyjne miejsce akcji, świat zbudowany z jedynek i zer został potraktowany, jakby istniał naprawdę, jakby operator miał swojego avatara, pracującego wg żelaznych reguł zawodowych. To samo oczywiście dotyczy konwencjonalnych scen aktorskich w realnych dekoracjach. Cameron w kilku poprzednich filmach konsekwentnie puszczał kamerę w ruch, nawet najwolniejszy. Po latach tę metodę przejęli nawet twórcy polskich seriali. A ci, którzy mogli sobie technicznie pozwolić na więcej, wzorując się na cameronowskiej dynamice, poszli jeszcze dalej i uwolnili kamerę w stopniu dostępnym dotychczas dla kreskówek. Przypomnijmy sobie chociażby zdumiewające loty kamery we Władcy Pierścieni. A tymczasem w Avatarze Cameron nawet w najbardziej ekwilibrystycznych scenach walk powietrznych ciągle pamiętał o tym, żeby nie przegiąć w stronę cyrkowego popisu techniki.
Gdzież więc jest ta cała szumnie zapowiadana widowiskowość? Który czynnik miał zetrzeć w proch wszystko, co widzieliśmy do tej pory? James Cameron to mistrz inscenizacji, który wie, co pokazać i jak pokazać, by nasze szczęki poturlały się po krzywej podłodze sali kinowej. Tak, tak, wiem – dożyliśmy czasów, kiedy co roku pojawia się co najmniej kilka filmów stawiających sobie za cel pogrążenie widowiskowości poprzednika (lub częściej – poprzedniej części własnego cyklu). Ale po Avatarze pojęcie epickiej widowiskowości filmowej trzeba autentycznie wyzerować i obrać nowy punkt odniesienia. Ale tego nie oddadzą żadne słowa, żadna projekcja 2D, ani nawet cyfrowe 3D w zwykłej sali kinowej. To trzeba zobaczyć w IMAX-ie. Tak, również wiem, że w IMAX-ie każda projekcja 3D wygląda pięknie, cudnie i przestrzennie, obojętnie, czy oglądamy 40′ dokument, koncert U2, czy pełnometrażową bajkę. Nie należy także ulegać reklamowym zapowiedziom, że 3D w Avatarze to coś zupełnie innego, niż 3D w dokumencie Stacja kosmiczna. Metoda dwuobiektywowej rejestracji pozostała taka sama, zmieniły się kamery (co dla widza nie ma żadnego znaczenia), ale zmienił się też człowiek za kamerą. Reżyser nie na darmo nosi nazwisko podobne fonetycznie do kamery, bo jeszcze nikt nie wykorzystał tej znanej od dekad technologii do tak zdumiewającej kreacji filmowego świata.
Podobne wpisy
Realizm i emocje. Nareszcie człekopodobni bohaterowie wyglądają i zachowują się, jakby istnieli naprawdę. W Avatarze wierzymy w prawdziwość Na’vi tylko przez chwilę. Potem zapominamy, że to cyfrowe obiekty animowane przez aktorów, przywiązujemy się do nich i przeżywamy te same emocje, traktując ich na równi z aktorami we własnej osobie. Cameron przerzucił percepcyjny pomost między człowiekiem i Na’vi, dublując Sama Worthingtona, Sigourney Weaver i Joela Moore’a do ich avatarów. Czy przez to są dla nas mniej wyraziści, wiarygodni i ludzcy? Ani trochę. Tym bardziej, że nawet po zmianie ich wyglądu niebieskie stwory są doskonale identyfikowalne, a Sigourney Weaver wygląda tak, jakby jej avatar uciekł z planu pierwszego Obcego. Resztę Na’vi widzimy tylko jako tubylców, bez możliwości sprawdzenia, jak wygląda Zoe Saldana w realu. Ale to już nie ma najmniejszego znaczenia. Kupujemy takich bohaterów od razu. Jest w nich nieziemska uroda, wdzięk ruchów oraz pełna gama wiarygodnie i momentami przejmująco oddanych emocji, których reżyser nie szczędził nikomu w trakcie 2,5-godzinnej projekcji. Używając terminologii sportowej – w historii kina jedynie jacksonowski King Kong mógłby stanąć trochę obok szczytu podium. Davy Jones musiałby się zadowolić trzecim miejscem, a już Gollum mógłby co najwyżej podawać medale i odpalać “We are the Champions” z Winampa. Technologiczna przepaść dzieląca łysego schizola ze Śródziemia i 3-metrowych mieszkańców Pandory jest uderzająca.