search
REKLAMA
Recenzje

SALA SAMOBÓJCÓW. HEJTER. Chropowata szachownica

Jakub Koisz

5 marca 2020

REKLAMA

O tak, po równo się tym różnistym klasom oraz sferom społecznym dostaje w nowym filmie Jana Komasa, aż musiały kogoś zaboleć łapy od ciągłego wymierzania kary linijką. Strona prawa i strona lewa otrzymują raz za razem, miasto i wieś siarczyste policzki, technologia zostaje osądzona jako dzieło szatana, a analogowość jest domeną naiwniactwa oraz dawnego, nieprzystosowanego porządku. Wszystko na tej szali drży tak wyraźnie, a jednocześnie tak subtelnie, że można całościowy komunikat włożyć co najwyżej na półkę z napisem “symetryzm” i rozejść się do domu, niewątpliwie jednak wyliczono nową Salę samobójców tak, żeby dyskutowano o niej na długo po premierze. Niestety – nie ma za bardzo o czym. 

Napisać, że mamy rok kina grzebiącego o napięciach klasowych, to nie napisać nic, ale zastanawiające jest to, jak filmowcy próbują nam o tym opowiedzieć. Z jednej strony możemy wykorzystać do tego jakąś figurę, powiedzmy – ukonstytuowaną przez komiksy. W innym przypadku możemy skorzystać z symboliki przestrzeni oraz skomplikowanych relacji międzyludzkich jak zrobił to Parasite. Jan Komasa, chcąc nie chcąc, staje obok zeitgeistowej kinematografii, bo jest twórcą, na którego następne słowo czeka się z wypiekami na twarzy. Boże Ciało umiejętnie wymykało się ramom jaskrawych podziałów, będąc filmem wolnym od oceny. Sacrum i profanum oddziela subtelna granica, podobnie jak dobro i zło. W Sali samobójców. Hejterze krecha oddzielająca dwa światy jest narysowana permanentnym markerem i poprawiona farbą olejną.

Tomek, który zostaje wyrzucony ze studiów prawniczych za plagiat, czym prędzej szuka pracy. Pochodzący ze wsi chłopak wstydzi się również przyznać swojemu przyszywanemu wujostwu (wypłacającemu mu stypendium), że jego kariera prawnicza legła w gruzach, tym bardziej, że zakochany jest w ich córce, Gabi. Kiedy zatrudnia się w agencji PR-owej prowadzonej przez demoniczną Beatę, odkrywa w sobie talent do deptania ludzkich życiorysów przy użyciu komputera. Staje się zawodowym hejterem. Po ciągu drobnych zleceń mających zniszczyć karierę choćby fitnessowej influencerki, przychodzi poważniejsza robota. Ma “pomoderować” i “zdeptać” kampanię polityczną Pawła Rudnickiego. Nie podlewa się frustracji klasowej narzędziami ludzkiej zagłady, dlatego Tomek staje się bardzo skuteczny w tym, co robi.

Nietrudno zrozumieć motywację głównego bohatera, bo chociaż całkowicie antypatyczny, są w nim elementy wyniesione z takich obrazów jak choćby Utalentowany pan RipleyCiągle na granicy prawdy i demaskacji, chcący przynależeć do ludzi, którzy nim gardzą, płowiejący coraz bardziej w świecie, w którym wartości istnieją już wyłącznie w cytatach. Jego uwikłanie w świat przedstawiony oraz relacja z rodziną Krasuckich budują wprawdzie ciekawe napięcie, ale wszystko wydaje się zbyt wygodne, a rzeczy po prostu się dzieją, prowadząc kogoś do zagłady. Gdy chłopak postanawia zniszczyć Rudnickiego (nudnawy Maciej Sztuhr), robi to kierowany osobistymi pobudkami, ponieważ obiekt ataków jest ważnym politycznym sprzymierzeńcem ojca dziewczyny, na punkcie której ma dużą obsesję. Na tyle dużą, że po wdarciu się do jej pokoju z listem, kwiatami i (o czym dziewczyna nie wie – podsłuchem), musi zostać odcięty od Krasuckich. Bohater grany brawurowo przez Macieja Musiałowskiego jest więc książkowym creeperem, za którym podążamy przez cały seans, nic więc dziwnego, że film każe nam go lubić, a przynajmniej rozumieć. Nie ma natomiast usprawiedliwienia dla rodziny Krasuckich, która nie jest tak manipulowana przez film tak samo jak widzowie. Gdy Gabi przychodzi do chłopaka z przeprosinami, to nie wiemy w zasadzie, dlaczego tak się dzieje. Niewiele wiadomo o tym, co dziewczyna myśli, jakimi uczuciami darzy chłopaka i swoją rodzinę. Przeprasza go chyba tylko z powodu oczekiwań widza. W scenariuszy jest więcej takich wygodnych zabiegów, które prowadzą historię w kierunku sympatii dla psychopaty. Na szczęście wybraniają je świetnie dobrani aktorzy.

Jan Komasa jest zbyt dobrym reżyserem, a Mateusz Pacewicz scenarzystą, żeby pozwolić sobie na jawne tłuczenie maczetami tylko jednej ze stron tej mrocznej przypowieści o erozji ludzkiej duszy. Warszawska klasa wyższa traktuje problem uchodźców jako pretekst do wystawienia kolejnej instalacji sztuki współczesnej, do kolacji słucha się u nich muzyki poważniej, a bogacze najbardziej naśmiewają się z ludzi, którzy nie wiedzą, jak jeść krewetki. Kiedy pojawia się w tym filmie alt-rightowy przeciwnik ideałów wyznawanych przez Rudnickiego, jest to rzecz jasna obraz zbudowany z samych stereotypów: otyły, sepleniący, radzący sobie wyłącznie w świecie gier wideo oraz na strzelnicy. Gdy błagam scenarzystę w duchu, żeby tak skonstruowana postać nie mieszkała wyłącznie z matką lub babką, moje modlitwy nie zostają wysłuchane. Wątek ten jednak prowadzi do elementów, które czynią z Komasy naprawdę wielkiego reżysera. I choć całość ma wydźwięk nut znanych, wielokrotnie ogranych widzowi, to w filmie znajdzie się kilka naprawdę mocnych scen, w czasie których zaciskamy dłonie na fotelach kinowych. Trudno wyjść z sali nieusatysfakcjonowanym, gdy ma się przed oczami dzieło kogoś tak bardzo trzymającego formę w ryzach.

Sala samobójców. Hejter to przykład kina zbyt mocno zakochanego w swoim skomplikowanym koncepcie. Jest zupełnym przeciwieństwem Bożego ciała, w którym wokół zasłyszanej anegdoty narosła czuła, skupiona na bohaterach narracja. W tym przypadku wszystko kłania się pomysłowi oraz komunikatom wypisanym grubą, nagłówkową czcionką. Świetne zdjęcia, magnetyzujący Maciej Musiałowski i ciągle zbliżenia na jego zniuansowaną emocjonalnie twarz to jednak ornamenty, które nie przykrywają wrażenia, że oto jakiś nieznany scenariusz Marii Peszek i Patryka Vegi został odnaleziony przez Davida Finchera. Rzecz ciekawa, trzymająca w napięciu, ale odległa od świata niczym zeszłoroczna notatka prasowa. 

REKLAMA