search
REKLAMA
Cykl

STRACH I POŻĄDANIE

Jacek Lubiński

23 grudnia 2016

REKLAMA

W jednej z poprzednich odsłon cyklu na tapecie znalazł się debiut Luca Bessona. Nie on jednak pierwszy i nie ostatni rozpoczynał swoją przygodę z kinem od kadrów skąpanych w czerni i bieli oraz swoistego minimalizmu formy, wywołanej rzecz jasna głównie skromnymi środkami finansowymi. Także uznawany za największego reżysera w historii Stanley Kubrick stawiał swe pierwsze kroki w podobnym stylu. Jeszcze bez obowiązkowej brody, bardziej z mlekiem pod nosem – choć już z błyskiem geniuszu w oku. Doświadczony krótką formą, ale daleki od respektowanego wizjonera, Kubrick przez rok kręcił w kalifornijskich górach San Gabriel swoją wprawkę reżyserską, która ostatecznie okazała się dla niego prawdziwym sprawdzianem charakteru oraz talentu. Testem ostatecznie oblanym niemal w każdym aspekcie, wyniki którego z pewnością przepadłyby w odmętach historii – ku uciesze i z błogosławieństwem samego zainteresowanego – gdyby nie czyste zrządzenie losu.

Wojenna „etiuda”, która resztkami napisów łapie się na miano pełnego metrażu (film trwa niecałe sześćdziesiąt dwie minuty), została sklecona do kupy przez zaledwie piętnaście osób. Kręcono na sucho, bez dźwięku – pozostałość po przyzwyczajeniu dokumentalnym, gdzie wszystko dogrywane było w postprodukcji – i za wybłagane od rodziny pieniądze (choć według plotek część kwoty pochodziła także z wygranej w turnieju szachowym). Pożyczona była również kamera, do jazdy której wykorzystywano… dziecięcy wózek. Z uwagi na braki w personelu Kubrick, w owym czasie fotograf współpracujący między innymi z pismem Look, sam stanął za obiektywem, skupiając się na zbliżeniach bądź bliskich planach, mających ukryć wszelkie mankamenty produkcyjne. Był także montażystą, dźwiękowcem i… kierowcą na planie. Scenariusz napisał z kolei jego kolega ze szkolnej ławy, Howard Sackler (późniejszy zdobywca Pulitzera za powieść Wielka nadzieja białych). Za dialogi odpowiadała zaś ówczesna żona Kubricka – Toba Metz. Scenografię i kostiumy wymyślano niemalże na poczekaniu, a aktorzy – w większości przypadków pojawiający się pierwszy raz przed obiektywem – zmuszeni byli niekiedy do odgrywania kilku różnych postaci.

Mimo tego wielokrotnie przekroczono mikroskopijny budżet trzynastu tysięcy dolarów (rocznik 1950). Kasa ta nigdy się zresztą nie zwróciła i przyszły mistrz musiał podjąć się dorywczych zleceń, by spłacić długi. Te w dodatku jedynie wzrosły po tym, jak w studiu trzeba było dograć odgłosy oraz dialogi, dubbingując część obsady (wśród której znalazł się inny uznany po latach twórca – Paul Mazursky). Z czasem mówiło się o całkowitych kosztach rzędu czterdziestu, a według niektórych źródeł nawet ponad pięćdziesięciu tysięcy martwych prezydentów utopionych w całym przedsięwzięciu. Jak na film w zasadzie studencki była to z pewnością niebanalna, acz oczywiście daleka od serca Hollywood kwota. Dla porównania wypuszczone w tym samym roku, także czarno-białe i również prawiące o wojnie Stąd do wieczności Freda Zinnemanna – wypełniony mega gwiazdami największy hit sezonu – kosztował prawie dwie bańki zielonych. I zarobił ich ponad trzydzieści.

Jednakże w przeciwieństwie do Zinnemanna Kubrick o wpływach z kin nie mógł nawet marzyć. Jego mocno awangardowa przygoda z trudem znalazła dystrybutora w osobie urodzonego w Polsce Josepha Burstyna – jedynego wyjątkowo przychylnego filmowi człowieka, po którego interwencji ruchomy obraz trafił w mocno ograniczonej liczbie kopii głównie na małe, studyjne ekrany i do arthouse’owych środowisk (gdzie został całkiem nieźle przyjęty). Sprzedawano go też jako reprezentanta nurtu… sexploitation, reklamując tandetnymi hasełkami pokroju „Trapped… 4 Desperate Men and a Strange Half-Animal Girl!” („Uwięzieni… Czterech zdesperowanych mężczyzn i dziwna, pół-dzika dziewczyna!”). Wszystko przez tytuł – początkowo mający brzmieć Pułapka lub Stan strachu – mocno niewyrobiony posmak gotowego dzieła oraz istotny dla fabuły motyw wykorzystywania seksownej kobiety (uprzedzając pytanie – nie, urocza Virginia Leith nie pokazuje tutaj cycków).

Artystyczno-finansowa porażka sporo zatem nauczyła o tej niełatwej branży nieopierzonego jeszcze Kubricka, który na swoje ścieżki chwały musiał poczekać jeszcze kilka wiosen. Twórca szybko wyrzekł się zresztą Strachu i pożądania, traktując je jak niechciany owoc przypadkowego romansu z X muzą. W przypływie gniewu i dla pewności, by materiał nigdy nie ujrzał już światła dziennego, zniszczył negatywy. A po latach odnosił się do filmu z prawdziwą pogardą, określając jako bazgroły dziecka lub też:

„nieudolne amatorskie ćwiczenie, kuriozalnie niedorzeczne, kompletnie nudne i pretensjonalne”.

Czy jednak rzeczywiście jest aż tak źle? Cóż, na pewno jest to twór specyficzny, swoisty film kontrastów. Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z mało rzetelnym, wyraźnie pachnącym amatorką kinem wojennym na tak zwane „słowo honoru”. Główni bohaterowie – czteroosobowy oddział trafiający nagle za linię wroga, skąd usiłuje się cichcem wydostać – noszą na sobie fikcyjne i mocno wątpliwe mundury (choć budzące konkretne skojarzenia). Zachowują się przy tym mało profesjonalnie, niezbyt wiarygodnie. Przypominają raczej przypadkową zbieraninę indywidualności niż prawdziwych żołnierzy i daleko im nie tylko do zgranej, zdyscyplinowanej ekipy, ale w ogóle jakiejkolwiek składnej grupy. Nic zatem dziwnego, że Kubrick szybko rozdziela ich, przyglądając się raczej sytuacji każdego z osobna aniżeli wspólnemu, skoordynowanemu działaniu (choć i takowe ma miejsce). Sprawnie rzuca im kłody pod nogi, piętrzy przed nimi kolejne wyzwania. Generalnie jednak wojacy zdają się krążyć po lesie bez większego celu, poza jednym – przetrwaniem.

Do tej jednostajnej i, mimo skromnej długości, potrafiącej się dłużyć karawany, reżyser dorzuca zatem pierwiastek żeński. Kobieta jest tutaj zresztą alegorią nazwy – tytułowym pożądaniem, którego sama się obawia. Ale też i niestety odrobinę tępym, niewykorzystanym w pełni narzędziem. Postać znalezionej przypadkiem nad rzeką, nierozumiejącej wrogo nastawionych żołdaków i w zasadzie niemej niewiasty nie nakręca odpowiednio fabuły. Nie jest też jej sednem, choć sekwencje pomiędzy nią a tracącym powoli zmysły Sidneyem (szarżujący niemal do przesady Mazursky) należą do zdecydowanie najciekawszych momentów. Co nie zmienia faktu, że one również ocierają się o banał i wydają się nie do końca dopracowane.

Całościowo natomiast Fear and Desire bywa przestylizowane, niekiedy nadmiernie artystyczne i… przegadane (pojawia się nawet narrator!). Zamiast do wojennego fresku bliżej mu tym samym do kina moralnego niepokoju – co niekoniecznie stanowi zarzut. Szczególnie że pomimo wszelkich mankamentów i bijącej z ekranu „taniości”, jest to dzieło jak najbardziej oglądalne, pod paroma względami całkiem niezłe. O ile sami żołnierze bywają wątpliwi, o tyle klimat wojennej beznadziei wydaje się wystarczająco realistyczny, czasami wręcz namacalny. Duża w tym zasługa niektórych detali drugiego planu – jak odpowiednio i nienachalnie kreująca atmosferę muzyka Geralda Frieda (nominowanego po latach do Oscara za dokument Birds Do It, Bees Do It), czy też świetny monolog o życiu w wykonaniu Franka Silvery – notabene jedynego wówczas profesjonalisty wśród aktorów.

Największe wrażenie robią jednak zdjęcia, w których widać nie tylko wprawne oko Kubricka, ale też formalne podwaliny pod kilka jego późniejszych dokonań.

Pod tym względem świetnie wypadają zwłaszcza wszelakie sceny potyczek – naciągane jak guma w majtasach, ale dynamicznie zmontowane akcje, złożone z samych praktycznie zbliżeń, są odpowiednio wiarygodne i równocześnie bardzo dosadne, wydatnie działające na wyobraźnię. Twórcom udało się zawrzeć w nich całe sedno zbrojnych potyczek bez jednoczesnego epatowania przemocą i flakami. Ot, samo mięso bez faktycznego mięsa. Dłoń nieboszczyka zatopiona w misce z wciąż jeszcze ciepłą strawą lub ręka ściskająca w śmiertelnych konwulsjach resztki chleba przekazują więcej niż najkrwawsze zdjęcia prosto z prawdziwego frontu (a trzeba dodać, że był to okres wyniszczającej wojny w Korei, zatem takowych nie brakowało). Wybrzmiewają w nich zresztą echa najlepszych lat szkoły rosyjskiej i neorealizmu włoskiego, z których Kubrick czerpał wyraźną inspirację. Podobnie natchniony wydaje się także finał – o wyraźnym, acz nienarzucającym się widzowi zabarwieniu antywojennym i lekkiej nutce odrealnienia, delikatnej metafizyki.

Na dłuższą metę wstydzić się więc Kubrick aż tak bardzo nie musiał. Co więcej, jego reakcja wydaje się nawet dziś – po sześćdziesięciu pięciu latach od premiery – mocno przesadzona, podyktowana wyjątkowo negatywnymi emocjami danej chwili. Oczywiście zdecydowanie nie jest to kino wielkie – z całego dorobku reżysera plasuje się na końcu stawki (choć niżej oceniam powstały dwa lata później Pocałunek mordercy, w którym także zagrał Silvera). Wiek mu z pewnością nie służy i w starciu z prawdziwymi klasykami Stanleya jawi się jako marne, B-klasowe, niszowe patrzydło dla mniej wybrednych. Pełno tutaj idiotyzmów, koszmarnie złych dialogów i drewnianego aktorstwa, które obecnie zgarnęłoby cały stos Złotych Malin. Gwoździem do trumny jest natomiast rwana, chaotyczna, wręcz leniwa narracja, która nie obiera żadnego konkretnego kierunku.

Zarówno strachu, jak i tym bardziej pożądania trudno więc szukać na ekranie, co też nie pozostaje bez wpływu na odbiór.

A jednak, gdy spojrzeć na to wszystko trochę przychylniejszym okiem, wyłania się z tego dość wyraźny, acz może niezbyt oryginalny, obraz wojennej beznadziei, która łatwo udziela się po jakimś czasie również widzowi. Bez wygórowanych oczekiwań i z odrobiną samozaparcia można zaliczyć całkiem udany seans z klarownym, sprzyjającym refleksji przesłaniem – film, którego nie powstydziłby się niejeden absolwent łódzkiej filmówki (a i nawet lepszy od niektórych powstałych pod jej szyldem).

O ile zatem Kubrick musiał być wściekły, gdy okazało się, że Kodak, na którego taśmie całość nakręcono, z automatu dodawał do swoich archiwów ekstra kopię, o tyle kinomani mogą się jedynie cieszyć z faktu, że jej przypadkowe odnalezienie pozwoliło film skopiować, a w dalszej kolejności również odrestaurować i zachować dla potomności (co nastąpiło relatywnie niedawno – w grudniu 2011 roku odbyła się premiera telewizyjna, a kilka miesięcy później można już było zakupić DVD/Blu-ray, zawierające także krótkie dokumenty Kubricka z tego okresu). W najgorszym wypadku jest to bowiem pokrzepiający dowód na to, że każdy jakoś zaczynał. Wszak nawet najwięksi mistrzowie byli kiedyś popełniającymi błędy uczniami…

korekta: Kornelia Farynowska

na planie
Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA