Kompleks androida. NAJLEPSZE ekranizacje powieści Philipa K. Dicka, geniusza science fiction
Człowiek z wysokiego zamku (2015), reż. m.in. Daniel Percival, na podstawie powieści Człowiek z wysokiego zamku
Wysoki Zamek był czymś w rodzaju wyidealizowanego miejsca, w którym znalezienie się gwarantowało poznanie prawdy, tej o sobie i tej o świecie, a nawet jeśli nie było się na nią gotowym, można było przynajmniej znaleźć się w miejscu, gdzie myśli nie przerażają ich nosiciela. Dick w każdej ze swoich powieści budował ową basteję i się w niej chował jak przelęknione dziecko. Czy Wysoki Zamek Abendsena gwarantował także poznanie prawdy? W pewnym sensie tak. Świadomość Dicka nieprzerwanie snuła rozważania, co byłoby gdyby: II wojnę światową wygrali naziści, w Chinach nie pojawił się Mao, a Słowianie wynieśli się za Kaukaz. Alternatywna historia wcale nie oznaczała końca świata – jedynie świat inny niż możemy teraz sobie wyobrazić. Przewrotny Dick, mimo że tak przelękniony otaczającym go światem, w Człowieku z wysokiego zamku potrafił nie tylko misternie skonstruować historię Stanów Zjednoczonych okupowanych przez państwa Osi, ale również na swój pokręcony sposób opowiedzieć, na czym polega istnienie jako takie człowieka, niezależnie od tego, czy naziści wygrali, czy jedynie się nam to wydaje, a może nie wygrali oficjalnie, tylko zadbali po prostu o odpowiedni marketing.
Podobne wpisy
Co do serialu – pierwszy sezon był rzeczywiście odkryciem i oddaniem wielkiego hołdu pisarzowi. Im dalej jednak, tym tzw. serialowość, czyli maksymalne rozwlekanie fabuły, która intuicyjnie zmieścilibyśmy w maksymalnie dwóch godzinach seansu, stała się coraz bardziej męcząca i daleka od atmosfery książki. Rzecz jasna, nie było takiej konieczności, żeby ją podtrzymywać – twórcy serialu mieli prawo iść własną ścieżką, lecz zrobili to w sposób monotonny, przewidywalny i nużący. Nie pomogli świetni Rufus Sewell (John Smith) i Cary-Hiroyuki Tagawa (Nobusoke Tagomi). Dlatego niebezpieczne jest kręcenie wielosezonowych seriali z jednej, w sumie niezbyt grubej powieści. Wiadomo, że mnóstwo wątków trzeba dodać, a oryginalne dostosować. Ta sztuka nikomu jeszcze nie wyszła.
Władcy umysłów (2001), reż. George Nolfi, na podstawie opowiadania Ekipa dostosowawcza
Ekipa dostosowawcza jest opowiadaniem, w którym Dick zawarł cały swój lęk przed deterministyczną budową świata. Jednym z jego narkotycznych demonów był strach przed panującym w rzeczywistości spiskiem odbierającym człowiekowi wolną wolę, a dającym jej złudzenie. Trudno posądzać pisarza o bycie neoplatonikiem, a jednak świat modyfikowanych, mglistych cieni z tekstu Ekipy jest metaforą świata cieni, za którymi istnieje struktura prawdziwych bytów, mających nie tylko rację istnienia, ale i siłę, żeby używać świata cienistych pozorów do rządzenia czynami ludzi. Pomysł na film wydaje się zatem samograjem, wymagającym jedynie wzbogacenia o interesującą treść. Tak się też stało, że Dickowski schemat został treścią wypełniony, czy interesującą, to inna sprawa.
Otóż twórcy filmowi są święcie przekonani o tym, że wprowadzenie wątków stricte melodramatycznych zapewni ich dziełu jakość, sławę i poklask. Wystarczy, że wprowadzą do fabuły bohatera, który (jak u Dicka) przypadkowo staje się świadkiem spiskowych poczynań demiurga, mających związek z podobającą mu się kobietą. Miłość jest tak silnym motorem, że nic już naszego bohatera nie zatrzyma, co zresztą aż tak nieciekawe w filmie nie było. Duet Matta Damona z Emily Blunt pozostawia miłe, klimatyczne wrażenie, tak samo świat przedstawiony we Władcy umysłów. Z tekstu Dicka pozostaje ważne przesłanie: człowiek faktycznie jest najsłabszym ogniwem w stworzonym przez Boga obrazie i jeśli Bóg chce dobrze owym obrazem zarządzać, musi uwzględnić te słabości. Inaczej boski landszafcik faktycznie zamieni się w rozwiewany powietrzem pył, tak jak modyfikowany przez specjalne ekipy świat w opowiadaniu Dicka.