Im więcej lat mija od pierwszych prób realizacji filmów science fiction, tym częściej oglądamy tego typu produkcje bardziej jako ciekawostki niż typową fantastyczną rozrywkę. Być może Wojna światów Byrona Haskina wciąż byłaby w absolutnym topie klasyków, gdyby nie Steven Spielberg, który dużo lepiej oddał klimat powieści H.G. Wellsa. Wersja z lat 50. niestety zawiera wiele przywar ówczesnego kina amerykańskiego, wraz z jego wszystkimi imperialnymi zapędami, a więc zapatrzony w potęgę atomu świat białych Amerykanów, którzy obawiają się najazdu kosmitów mniej więcej tak bardzo jak ataku ZSRR. Mamy we krwi, że starość wymaga szacunku i nie wypada jej krytykować, lecz porównajmy Wojnę światów i jej narracyjny patos na przykład z równie starą i przy tym doskonałą Zakazaną planetą.
Nowatorski obraz Jamesa Camerona wszedł do klasyki kina science fiction wyłącznie ze względu na wizualną formę. Tej roli swego rodzaju cezury w świecie efektów specjalnych nie mam zamiaru mu odmawiać. Avatar nie jest jednak żadnym wiekopomnym dziełem ze względu na treść. Przytaczanie go jako przykładu jednego z lepszych tytułów science fiction w historii gatunku jest krzywdzące dla filmów, które przeszły próbę czasu zarówno pod względem formy, jak i treści. Owa treść w Avatarze zaprojektowana została niestety dla mało wymagającej amerykańskiej publiczności. Kino sci-fi, jeśli chce być poważane i nareszcie zrzucić z siebie łatkę filmów dla mniej dojrzałych humanistycznie widzów, musi inwestować w treść. Może nie aż tak jak Solaris Tarkowskiego, ale na pewno nie mogą być to proste historyjki o Indianach, na których napadł zły biały człowiek, jak w Avatarze.
Kilka razy już wypowiadałem się w tym temacie, gdyż zależy mi na wyższej jakości adaptacji wielkich dzieł literackich z gatunku science fiction. Z jednej strony więc doceniam pomysł Lyncha na autorską wizję powieści Herberta. Nie mogę się jednak zgodzić na to jako fan pisarza i literackiego pierwowzoru Diuny, by przeceniać ją tylko z tego powodu, że stworzył ją specjalista od ambiwalentnych, surrealistycznych i metafizycznych produkcji, jakim jest David Lynch. Jego wersja Diuny nosi znamiona owej sławnej lynchowskiej zadumy, która w książce jest podana o wiele barwniej, konkretniej i racjonalniej. Niemniej o wiele bardziej obawiam się interpretacji Villeneuve’a, zwłaszcza po zapoznaniu się z estetyką trailera oraz zdjęć z planu. Założę się, że najnowsza wersja również zostanie w pewnym sensie przeceniona tylko dlatego, że wizualnie nawiązuje do Blade Runnera 2049, a on do Scottowskiego Łowcy androidów. To jest właśnie ów irracjonalny marketing szeptany, niejednokrotnie rugujący samodzielną, trzeźwą ocenę.