KARMAZYNOWY PRZYPŁYW. Tak pisze się dobre scenariusze.
Podobne wpisy
Podobnie jest w Karmazynowym przypływie. Zanim w ogóle dojdzie do wydarzenia inicjującego akcję – rozkazu o użyciu broni – scenariusz poświęca aż 50 minut na zapoznanie nas z postaciami. Obserwujemy powolne wdrażanie się oficera w życie zgranej załogi. Porównujemy dwa sposoby rozwiązywania sytuacji kryzysowych – oficera i kapitana. Słyszymy ich odmienne zdanie na temat kwestii kluczowych przy dowodzeniu okrętem. Czujemy narastający konflikt i odczuwamy powolny spadek komfortu psychicznego w momentach, kiedy ci dwaj okazują się mieć zupełnie inne sposoby myślenia i zachowania. Po tych pięćdziesięciu minutach wiemy, że żaden z nich się nie ugnie. I wtedy scenarzysta włącza piąty bieg. Przychodzi rozkaz, łączność się urywa. Napięcie skacze kilka pięter do góry. Odpalić rakiety w stronę nieprzyjaciela i zaryzykować wojnę czy czekać na przywrócenie łączności? Procedura nie jest jasna, wobec czego trzeba improwizować. Łańcuch dowodzenia zakłada kilka możliwości, ale która z nich powinna zostać zastosowana? Jak ocalić moralność, kodeks i honor? No właśnie – jesteśmy w połowie filmu i dopiero zaczyna się zabawa!
Przeciwnik pozostaje niewidzialny, więc Scott i jego scenarzysta – Michael Schiffer – doskonale wiedzą, że konflikt musi narastać między dwoma głównymi bohaterami. Hackman i Washington, doskonale sparowani, iskrzą, gdy ścierają się ze sobą. Wszystko to wydaje się być ciosane grubo i bez finezji, ale wcale tak nie jest. Film oferuje jeszcze kilka ciekawych postaci pobocznych, z których wybijają się James Gandolfini i Viggo Mortensen. Dla niektórych widzów atrakcyjne mogą okazać się Tarantinowskie dialogi (Tarantinowskie sensu stricto – reżyser został poproszony o kilka poprawek do scenariusza, postanowił więc naznaczyć tekst swoim stylem), chociaż osobiście uważam, że brzmią zbyt cool i zbyt nerdowsko. W końcu – Karmazynowy przypływ ma ciekawy podtekst ukryty w formie przewijającego się przez historię sporu głównych bohaterów dotyczącego rasy koni. To jest chyba najciekawszy element filmu, w metaforyczny sposób podsumowujący akcję na pierwszym planie. Otóż jedną z rzeczy, co do której nie zgadzają się postacie Hackmana i Washingtona, jest pochodzenie rasy konia lipicańskiego.
Warto poświęcić temu konfliktowi trochę miejsca, bo jest to przykład świetnej, aluzyjnej, dwuznacznej konstrukcji filmowej dramaturgii. Bohater Hackmana twierdzi, że konie te pochodzą z Portugalii, Washington natomiast uważa, że krajem pochodzenia jest Hiszpania. Obaj są absolutnie przekonani co do swojej racji. Ta niewinna, poboczna kłótnia rzutuje na całą relację tych dwóch silnych osobowości i ma swój cel – nie jest tam wrzucona tylko po to, by pokazać, że panowie mają odmienne zdanie na każdy temat. Scenarzysta wykorzystuje ją do stworzenia podtekstu. Okazuje się bowiem, że żaden z nich nie ma racji – a przynajmniej, nie do końca. Są to konie o pochodzeniu słoweńskim, a ich największa stadnina znajduje się w Austrii. Ale w Austrii znajduje się też Hiszpańska Szkoła Jazdy w Wiedniu. Technicznie rzecz biorąc, Washington był bliżej prawdy niż Hackman. Scenarzysta ciągnie ten wątek do samego końca. W finale filmu kapitan przyznaje pierwszemu oficerowi rację. Nie ma jednak na myśli sytuacji z przerwanym komunikatem. Mówi o koniach. Teraz, kiedy wiemy o tych bohaterach już wszystko, rozumiemy, że Hackman przyznaje Washingtonowi rację co do jego postępowania podczas kryzysu na okręcie. Jest jednak zbyt dumny, by zrobić to wprost. Właśnie dlatego potrzebujemy długiej i interesującej ekspozycji – by poznać bohaterów i widzieć, o czym mówią, nawet jeśli nie mówią o tym wprost.
Właśnie tak pisze się dobre scenariusze. Dobre, czyli takie, które nie przekazują wszystkiego wprost, nie podają rozwiązań na otwartej dłoni, nie uderzają po głowie jednoznacznością i skrywają coś między wierszami. Dobre, czyli oparte na silnym, widocznym konflikcie – wewnętrznym i zewnętrznym, wyraźnych postaciach pierwszo- i drugoplanowych i co najważniejsze, szanujące inteligencję widza. I nie uważam wcale, że Karmazynowy przypływ jest jakimś szczególnym arcydziełem światowej kinematografii. Nie o to tutaj chodzi. Film Scotta miał być trzymającym w napięciu thrillerem złożonym z wysokiej jakości składników – i dokładnie tym jest.