search
REKLAMA
Artykuł

JONATHAN DEMME. Mało znany wielki reżyser

Tekst gościnny

26 kwietnia 2020

REKLAMA

Reżyser jednak, rozgoryczony, wycofał się z fabuły. Zaskoczył wszystkich rejestrując… koncert zespołu Talking Heads. Zaprzągł do tego przedsięwzięcia operatora Jordana Cronenwetha, którego talent dopiero co eksplodował na planie Łowcy androidów (1982 r.). W ten sposób powstał jeden z najdziwniejszych filmów dokumentalnych, Stop Making Sense (1984 r.), który choć dokumentuje wycinek rzeczywistości, to przecież stricte dokumentem nie jest. Widz ogląda ni mniej ni więcej występ zespołu na scenie. Ot, tyle. Ale znów, jak w przypadku Melvina i Howarda entuzjazm jest powszechny. To kolejny film-sztandar w jego filmografii.

Demme wraca, gdzie jego miejsce, do kina fabularnego. Na zlecenie studia Orion Pictures realizuje jeden z najlepszych filmów w karierze, Dziką namiętność (1986 r.) wg scenariusza E. Maxa Frye’a, tekstu uznawanego za nieprzekładalny na film ze względu na nieustanne zmiany nastroju w opowieści, przemianę z niewinnej komedii romantycznej w złowieszczy, wręcz brutalny thriller. I okazuje się, że właśnie w takich hybrydach gatunkowych Demme czuje się jak ryba w wodzie. Bez trudu zmienia ton opowieści, ze swobodą porusza się zarówno w wielkim mieście, jak i na prowincji (wskazując to drugie jako śmiertelnie niebezpieczne). Historię uwiarygodniają wzorowo dobrani i poprowadzeni aktorzy: Melanie Griffith, która pod maską prymitywnej dziwki skrywa twarz skrzywdzonego anioła, Jeff Daniels, który z safandułowatego yuppie przemienia się w bohatera mimo woli, ale przede wszystkim Ray Liotta, którego demoniczne oblicze jest paradoksalnie najmniej dwulicowe. Jest tym, kim jest. To diabeł z piekła rodem. Zrobi wszystko, by zniszczyć szczęście dwojga głównych bohaterów. Zaraża złem. Skutecznie. Bohaterowie muszą posunąć się do zabójstwa w obronie własnej. Już nigdy nie będą tacy sami. Ale czy to w ogóle możliwe? Być takim samym. Dzika namiętność doprowadziła ich do punktu w którym są: miłości bez wątpliwości. I poświęcenia dla niej wszystkiego.

Film spotyka się z obojętnością widowni (dzieli los Blue Velvet Davida Lyncha z tego samego roku), za to krytyka jest wniebowzięta (i tu tak samo rzecz się ma z Blue Velvet), Martin Scorsese wie już, że to Ray Liotta zagra główną rolę w Chłopcach z ferajny (1990 r.), a studio nie ma wątpliwości: Jonathan Demme ma talent. Bez względu na mizerne wyniki kasowe podejmie jeszcze jedną próbę.

Jego następny film to osadzona w środowisku gangsterów Poślubiona mafii (1988 r.). Wybór nieprzypadkowy. Ponownie już lektura tekstu nastręcza mnóstwa problemów, w Hollywood dominuje wrażenie, że gatunkowo nie wiadomo, co to jest. Thriller? Kryminał? Komedia? Romans? Dramat? Film obyczajowy? Gangsterski? Odpowiedź narzuca się sama: film Jonathana Demme’a. Reżyser bez wahania dokonuje operacji na otwartym sercu: zawłaszcza poszczególne gatunki, penetruje je, rozpruwa, dekonstruuje i rekonstruuje, prowadząc w nieznane dotąd rejony, wynosząc nie tylko film ale i gatunki same w sobie na zupełnie nowy poziom. To jest jego stempel. To jest jego kino. Nie odda go już nikomu. Znalazł swój styl. Pozornie opowiada przecież o wszystkim tym, do czego przyzwyczaiły widzów filmy gangsterskie: zabójstwach na zlecenie, pożądaniu, zdradzie, zemście i karze, obłudnie rozumianych honorze i lojalności wobec rodziny, ale Demme, zgodnie z literą scenariusza, umieszcza tę mafijną historię na… amerykańskich przedmieściach. I to w nie wymierza ostrze satyry. Tam pleni się robactwo. Nie, nie mafia. Gorzej. Klasa średnia. Ludzie bez wyższych aspiracji i zainteresowań, o postawie życiowej nacechowanej ograniczonymi horyzontami i ciasnotą poglądów. Konsumujący. Mafia nie ma szans, adaptuje się, przyjmuje kołtuńskie wartości. Jada w fast foodach, śpiewa piosenki z telewizyjnych reklam, jest tandetnie ubrana. Nie ma w sobie nic z wyrafinowania. Jest tępa i głupia. Ale wciąż zabija. Trzeba uciekać. Do wielkiego miasta. Tylko moloch Nowy Jork może dać ocalenie. I daje. Ale po kolei.

REKLAMA