HORROROWE PODSUMOWANIE 2018, czyli miniony rok w KINIE GROZY
Całkiem innym zwierzęciem jest Wilkołak Adriana Panka, obejrzany podczas czwartej edycji Splat!FilmFest, który dopiero doczeka się polskiej dystrybucji. O filmie pisałem już w ramach relacji z festiwalu, tutaj zatem powtórzę, że jest to świetnie trzymający w napięciu dreszczowiec o uwolnionych z obozu Gross-Rosen dzieciach, zmuszonych bronić się przed wyszkolonymi przez hitlerowców wilczurami. Nagrodzony w Gdyni za najlepszą reżyserię i muzykę Wilkołak każe nam zastanowić się, co jest bardziej niebezpieczne – wytresowane zwierzę, czy człowiek – lecz w samym finale porzuca to pytanie na rzecz nieoczekiwanego humanizmu.
Pragnę również sumiennie odnotować, że w Eterze Krzysztofa Zanussiego pojawia się diabeł, choć sam film horrorem nie jest. Nie jest również udany, a szkoda, bo potencjał na faustowską tragedię był.
NAJGŁOŚNIEJSZE
Być może nie najstraszniejszym, ale z pewnością najlepiej trzymającym w napięciu horrorem tego roku okazało się Ciche miejsce Johna Krasinskiego, opowieść o rodzinie, która w starciu z potworami reagującymi na dźwięk zmuszona jest funkcjonować w kompletnej ciszy. Już pierwsze sceny ukazują tragiczne konsekwencje naruszenia tego nakazu. Debiutujący w gatunku Krasinski starannie przygotowuje grunt w pierwszej części filmu, zwracając uwagę na szczegóły budujące codzienność bohaterów i jednocześnie wyzyskując jak najwięcej z oryginalnego punktu wyjścia, aby w dalszym przebiegu fabuły móc niemal bezwiednie odpalać kolejne fajerwerki atrakcji. Serducho galopuje nie tylko dlatego, że reżysersko jest to pierwszorzędna robota, bardzo klasyczna, a przez to szalenie efektywna, lecz również ze względu na emocjonalny ton całości skupionej wokół starań członków rodziny, którzy zrobią wszystko, aby ocalić swych bliskich. W rodziców wcielają się jak zwykle bezbłędna Emily Blunt oraz sam Krasinski (prywatnie małżeństwo), i również dzięki nim jestem w stanie uwierzyć w tę historię. Nadal także podtrzymuję swoje zdanie, że film ma logiczny przebieg, choć znajdują się w fabule elementy nieco naciągane; tym bardziej doceniam pracę reżysera, który sprawił, że podczas seansu trzymałem się mocno swego fotela, nie zwracając uwagi na dyskusyjne szczegóły opowieści.
Te jednak nie uszły mojej uwadze podczas projekcji Dziedzictwa. Hereditary, które dla wielu jest z pewnością najlepszym horrorem tego roku. Nie dla mnie. Dałem temu wyraz, układając listę filmów korespondujących w jakiś sposób z debiutem Ariego Astera, lecz realizujących swe założenia w sposób doskonalszy. Nie uważam Dziedzictwa za zły obraz, wręcz przeciwnie – opowieść o rodzinie, która po śmierci nestorki rodu musi uporać się z tajemnicami przeszłości i własnymi problemami, rozpoczyna się niezwykle obiecująco, po czym nadchodzi jeden z najbardziej szokujących zwrotów akcji w horrorze od lat. Moment ten jest tak niespodziewany, mocny i zmieniający optykę opowieści, że aż trudno przewidzieć, co się stanie potem. Tymczasem dalszy ciąg rozczarowuje, gdyż Aster (również autor scenariusza) poświęca grozę wynikającą z psychologicznej wiarygodności na rzecz demonicznego spektaklu, który niewiele ma już wspólnego z rodzinną psychodramą. Finałowe grand guignol imponuje makabryczną energią, rola Toni Collette jest godna największych nagród i co najważniejsze – reżyserski talent Astera każe uważnie śledzić jego dalszą karierę, ale to w jaki sposób skonstruowana jest opowieść w Dziedzictwie zwyczajnie mnie nie przekonuje, a miejscami wręcz irytuje.
Tak się ułożyła ta lista najgłośniejszych horrorów 2018 roku, że kolejne tytuły są jeszcze słabsze od poprzednich. Zakonnica, choć wyjątkowo upiorna w Obecności 2, w swym solowym filmie jest straszydłem mało strasznym, a wręcz campowym. Szkoda, że Corin Hardy od początku nie stawia na bardziej rozrywkowe podejście, dopiero w połowie rezygnując z ponurości i jump scare’owej taktyki poprzednich produkcji sygnowanych nazwiskiem Jamesa Wana. Tej wyraźnie nie czuje brytyjski reżyser, za to świetnie się odnajduje pośród momentów pełnych czarnego humoru i efektownej akcji. Koniec końców Zakonnica jest średnim horrorem, lecz i tak lepszym od nowego Halloween, które usilnie stara się kopiować styl oryginału Johna Carpentera. Bez powodzenia jednak. Również i w tym przypadku reżyser za bardzo spogląda na poprzedników, ale David Gordon Green nie ma za grosz wyczucia w kwestii budowania napięcia i konstruowania sekwencji ataków Michaela Myersa. Robi to w sposób czysto mechaniczny, uzupełniając je o przesadną makabrę i zbytnio zawierzając muzyce, która – choć bardzo dobra – nie stworzy grozy, jeśli tej nie ma na ekranie. Scenariusz jest niewiarygodny, postaci często zachowują się nielogicznie, a całość zmierza do zbyt przewidywalnego rozwiązania, nawet jak na ten cykl. Porażka na całej linii.
Co innego remake Suspirii w reżyserii Luki Guadagnino, który przerobił słynny horror Daria Argento na rzecz równie niezwykłą i oryginalną. Historia jest ta sama – młoda Amerykanka Suzy przyjeżdża do niemieckiej szkoły tańca, która, jak się okazuje, jest prowadzona przez wiedźmy. Nie ma już jednak ekspresyjnej reżyserii, technikolorowej oprawy oraz mocnej, wyrazistej muzyki zespołu Goblin. W nowej Suspirii bardzo rzeczywisty (i szarobury) Berlin końca lat siedemdziesiątych jest miejscem, gdzie ataki terrorystyczne Baader-Meinhof są na porządku dziennym, wspomnienie II wojny światowej jest wciąż żywe, a czarna magia służy przede wszystkim grze o władzę. Guadagnino buduje swoją historię żalu, straty i strachu przed śmiercią wokół znajomych elementów, odnosząc połowiczne zwycięstwo, w żadnym razie nie klęskę. Tak, jego film jest za długi, ambicje często przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z seansu, zwłaszcza jeśli pamięta się oryginał, a dziwnie katartyczny, choć bezkompromisowy finał budzi sprzeczne emocje. Ale równocześnie remake ma swój własny unikatowy styl i zaskakującą głębię – zestawienie roli matki i śmierci jest natchnione. I prawdę mówiąc nie miałbym nic przeciwko, żeby zobaczyć Dakotę Johnson ponownie jako Suzy, gdyż zarówno postać, jak i występ aktorki, wraz z jej tanecznymi popisami, świadczą o sile nowego filmu.
Tańczą również bohaterowie nowego dzieła Gaspara Noé i także prowadzi ich to prosto do piekła, choć rozumianego w mniej dosłowny sposób. Climax jest zresztą obrazem, którego początek wprawia widza w tak energiczny i pozytywny nastrój, że oglądanie rozwoju późniejszej tragedii, tego, w jaki sposób muzyka, taniec, poczucie wspólnoty i harmonii zostają odwrócone przeciwko bohaterom, jest bolesne, a przede wszystkim szokujące. Doprawiona narkotykami sangria wyzwala w młodych tancerzach najgorsze instynkty, burzy ich zasady moralne, prowadzi do zwierzęcego niemal szału, ale reżyser i scenarzysta nie zrzuca odpowiedzialności tylko na osobę, która otruła wszystkich. Ukazuje ich wcześniej jako ludzi tłumiących agresję oraz własne popędy, pierwszą sceną filmu, która jest de facto ostatnią, sugerując, że katastrofa wisiała nad bohaterami od samego początku. Efektowna ścieżka dźwiękowa, złożona z hitów Daft Punk, Soft Cell, Giorgio Morodera i innych, mogąca spokojnie być oprawą każdej imprezy, tutaj buduje klimat infernalnej jazdy, po której nawet widzowie muszą wziąć porządny prysznic. W swej horrorowej intensywności Climax jest jednym z najlepszych filmów roku.
AMERYKAŃSKIE STRASZENIE NA NIBY
W tym roku Hollywood nader często zwracało się ku poetyce lub częściej rekwizytom kina grozy w filmach, które horrorami trudno było nazwać. Najlepiej to wyszło J.A. Bayonie, który w Jurassic World: Upadłym królestwie przygodową opowiastkę oplótł gotycką stylistyką, czyniąc ze zmutowanego dinozaura figurę potwora na zamku. Druga połowa filmu rozgrywa się już tylko w wielkiej posiadłości, nocą, pośród burzy z piorunami i krzyków zabijanych ludzi, a głównym celem bestii jest mała dziewczynka, mająca z nią więcej wspólnego, niż można początkowo sądzić. Drugi Jurassic World jest głupi jak but, ale należy oddać reżyserowi sprawiedliwość – robi, co może, aby uczynić z tego pokazu kretynizmu zadziwiająco atmosferyczną rzecz. Nie bez powodzenia.