HORROROWE PODSUMOWANIE 2018, czyli miniony rok w KINIE GROZY
Po zeszłorocznym obwieszczeniu istnienia takiego zjawiska, jakim jest (czy nadal?) posthorror, oraz powrocie Stephena Kinga do łask filmowców dzięki gigantycznemu sukcesowi To rok 2018 rozpoczął się od sporych rewelacji. Oscara za najlepszy film zdobył Kształt wody, niepozbawiona grozy opowieść miłosna od Guillermo del Toro, natomiast statuetkę za najlepszy scenariusz otrzymał Jordan Peele za Uciekaj. Ale oba te filmy to produkcje z zeszłego roku, potwierdzające bardzo dobrą dyspozycję horroru i kina okołohorrorowego w poprzednich 12 miesiącach. Trudno uznać te sukcesy za tegoroczne. Trudno również stwierdzić, aby były one wyznacznikiem jakości kina grozy w 2018 roku, które w najlepszym razie można uznać za nierówne.
Nie brakowało hitów, z Cichym miejscem oraz Zakonnicą na czele. Ten ostatni tytuł wydaje się całkiem reprezentatywny dla gatunku, jeśli spojrzeć przekrojowo na kończący się rok. Więcej w nim było prób wykorzystania horrorowego kostiumu niż faktycznego straszenia. Pod tym względem 2018 zapamiętamy przede wszystkim jako czas artystycznych porażek, za to kasowych sukcesów – dla niżej podpisanego najgorszymi filmami były te, które najwięcej zarobiły (z jednym wyjątkiem), ale oferowały zaskakująco mało w kontekście oryginalności i skuteczności w budzeniu grozy.
POCZĄTEK ROKU
Pierwsze miesiące roku dały nam wysyp pozycji, których dziś nikt już nie pamięta. Naznaczony: ostatni klucz, czyli czwarta odsłona rozpoczętego przez Jamesa Wana cyklu, dała nam wgląd w przeszłość głównej bohaterki, Elise, ale po obiecującym początku film nie doczekał się godnego rozwinięcia. Horror Adama Robitela słabo sprawdzał się zwłaszcza w zakresie straszenia, koncentrując się na łatwych do przewidzenia wyskakiwaniach zza kadru i głośnych efektach dźwiękowych. Nie jest to zły film, ale zdecydowanie najsłabszy z serii. Dużo gorzej zaprezentował się Winchester. Dom duchów, gdzie sztuczność biła z ekranu niemal w każdym kadrze. Chyba nigdy nie widziałem równie nieporadnego horroru gotyckiego o nawiedzonym domu, filmu, w którym twórcy tak usilnie starali się chwytać każdego elementu konwencji – jest to czynione tak mechanicznie, że o żadnym klimacie ani grozie nie może być mowy. Fabularnie film braci Spierig również nie proponuje nic nowego, choć sama siedziba Winchesterów wciąż wydaje się być wdzięcznym miejscem dla tego typu opowieści.
Najgorzej wypadł tani, wręcz amatorski Escape Room Willa Wernicka, niby wykorzystujący estetykę torture porn, jednak nieporadny nawet w tym, aby okrasić nędzną fabułkę rzeczywiście krwawymi czy paskudnymi efektami gore. Tymczasem historia czwórki obrzydliwie bogatych i pustych przyjaciół, którzy otrzymują zaproszenie do tytułowego escape roomu, przez pierwszą połowę (!) nawet nie sugeruje żadnego horroru – postaci najpierw jedzą kolację (a wygląda to jak reklama restauracji bądź kart kredytowych), później zaś rozpoczynają grę, rozwiązując kolejne zagadki i przechodząc z pokoju do pokoju. Gdy orientują się, że znaleźli się w pułapce, pojawia się cień nadziei na przynajmniej prymitywny pokaz przemocy, uzasadnienie seansu. Nic z tego. Twórcom filmu brakuje albo odwagi, albo inwencji, aby pokarać swych bohaterów w najgorszy z możliwych sposobów; w pewnym momencie miałem już tylko nadzieję, aby ci skończyli nie jak najgorzej, ale jak najszybciej – tak już miałem dość wszechogarniającej nudy. Jak na ironię, rok 2019 rozpoczniemy od innego filmu pod tytułem Escape Room – sądząc ze zwiastuna, ciekawszego i efektowniejszego. Niepokoić może jedynie nazwisko reżysera, wspomnianego już w tekście Adama Robitela, autora ostatniego Naznaczonego.
Pokaz twórczej indolencji z początku roku zakończył się wraz z premierą Sług diabła, indonezyjskiego horroru, który, choć czerpie z zachodnich wzorców, robi to… wzorcowo. Mamy zatem czteroosobowe rodzeństwo, które po śmierci matki odkrywa, że rodzicielka mogła mieć związki z sektą satanistyczną. Jednak film Joko Anwara bardziej nawiązuje do schematu nawiedzonego domu, dopiero w finale spełniając obietnicę zawartą w tytule. Bardzo solidna rzecz, może niezbyt oryginalna, ale zrobiona stylowo, nie bez dyskretnego humoru oraz z doskonałym wyczuciem konwencji.
JASNY DZIEŃ DLA POLSKIEJ GROZY
W marcu weszła do kina Wieża. Jasny dzień Jagody Szelc, uhonorowana na zeszłorocznym Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni nagrodami za najlepszy scenariusz i dla debiutu reżyserskiego. Uroczystość pierwszej komunii świętej małej Niny jest okazją do spotkania się dwóch sióstr, z których pierwsza wychowała dziewczynkę od urodzenia i oficjalnie jest jej matką, a druga faktycznie ją urodziła. Mula boi się, że Kaja będzie chciała zdradzić Ninie tę prawdę, lecz dziwne zachowanie drugiej z sióstr sugeruje cel dużo bardziej niepokojący.
Przyznam, że polski film wprawił mnie w niemałe zdumienie i zakłopotanie. To pierwsze dlatego, że warsztat reżyserski, panowanie nad narracją oraz oprawą audiowizualną kazały mi dostrzec w debiutującej Szelc niebywały talent, już dojrzały, z całkiem świeżym spojrzeniem na kino. Przejawia się to w sposobie opowiadania przede wszystkim za pomocą obrazu i dźwięków – nawet w scenach dialogowych łatwiej skupić się na prowadzeniu kamery, unikającym uczestników rozmowy, niż wypowiadanych przez nich słowach. Te wydają się wręcz przeszkadzać w chłonięciu cudownie niekomfortowej atmosfery filmu, gdzie działania jednej z kobiety zmieniają całe otoczenie, pozbawiając ludzi poczucia bezpieczeństwa i oparcia we wszystkim, co do tej pory świadczyło o ich statusie i tożsamości. Było jednak również zakłopotanie, po wyjściu z kina nie bardzo bowiem wiedziałem, co właśnie zobaczyłem. Nie chodziło o to, w jaki sposób zrozumiałem film, ale czy w ogóle dane mi było go pojąć. Po paru dniach od seansu udało mi się poskładać porozrzucane elementy w jedną całość, lecz aż do momentu drugiego spotkania z Wieżą. Jasnym dniem nie będę przekonany do własnej interpretacji, a nawet do tego, czy potrafię właściwie docenić dzieło Szelc.
Polska scena grozy ożywiła się zresztą nie tylko dzięki Wieży, która horror odnalazła w całkowitej niewystarczalności religii, rodziny oraz pieniądza, ukazując świat, gdzie wszystko to jest pozbawione jakiejkolwiek wartości. W Fudze Agnieszka Smoczyńska również ukazała powrót kobiety po latach do domu, nasycając swój film taką dawką tajemnicy, irracjonalnego wręcz lęku oraz obrazami rodem z koszmaru sennego, że trudno nie traktować tego dramatu w kategoriach kina grozy. Grająca główną rolę Gabriela Muskała, także autorka scenariusza, daje popis jako żona i matka bez pamięci, która nie udaje, że zależy jej na najbliższych, ale coraz wyraźniej odczuwa z nimi utraconą więź. Tyle że zagadka z przeszłości oraz nawiedzające ją sny sugerują czające się niebezpieczeństwo dla jej szczęścia. Smoczyńska odrzuca formalne szaleństwo swych wcześniejszych Córek dancingu na rzecz narracji podszytej napięciem i ciągłą niepewnością, choć w służbie realistycznej opowieści. Rozwiązanie może wielu rozczarować, ale akurat w tym przypadku ważniejsze jest to, co wcześniej – poczucie kompletnego zagubienia emocjonalnego i psychicznego.
Podobne wpisy
Co ciekawe, również Greg Zgliński, prywatnie mąż Muskały, zahaczył w swoim nowym filmie o rejony grozy, oniryzmu i fantastyki, choć akurat w przypadku niemieckojęzycznych Zwierząt centralny dramat jest okazją do gatunkowej igraszki. Przeżywające kryzys małżeństwo postanawia wyjechać na pół roku do domku na wsi, zostawiając swoje mieszkanie w rękach wynajętej kobiety. Cała trójka zaczyna jednak doświadczać dziwnych sytuacji, teraźniejszość miesza się z przeszłością, a może nawet przyszłością, pamięć i percepcja płatają figla, a pewien kot przemawia ludzkim głosem. Zgliński z niebywałą lekkością snuje historię, która w normalnych warunkach przyjęłaby kształt dramatu psychologicznego o zdradzie, ciągłych podejrzeniach i drugiej szansie. Forma jest tu jednak na tyle kluczowa (choć wcale nie tak oryginalna – wcześniejsze o prawie pół wieku Obrazy Roberta Altmana odznaczają się identycznymi zmianami punktu widzenia głównej bohaterki), że sami musimy zdecydować, czym są Zwierzęta. Stymulująca zabawa.