HORROROWE PODSUMOWANIE 2018, czyli miniony rok w KINIE GROZY
W The Meg Jason Statham poluje na olbrzymiego, prehistorycznego rekina, ale ci, którzy liczą na chociaż namiastkę grozy Szczęk, rozczarują się. Ci, którzy liczą na widok rozrywanych ciał i zabarwioną na czerwono wodę, również obejdą się smakiem. Statham robi groźne miny, a rekin pięknie prezentuje się na zbliżeniach – więcej horroru w filmie Jona Turteltauba nie znajdziemy. Nadzieję dawał Venom, póki zapewniano nas, że ta geneza komiksowego superłotra otrzyma kategorie wiekową R. Ostatecznie stanęło na PG-13, wyjątkowo oślizgłej animacji i wspaniale szarżującym na ekranie Tomie Hardym. Horror poza kadrem, w nim zaś słabe kino akcji i miejscami udana komedia.
Najgorszym tworem za duże pieniądze okazał się czwarty już Predator (pomijając dwa spotkania z Obcymi), żenująca próba odświeżenia formuły, tym razem od Shane’a Blacka. Autor scenariuszy do Zabójczej broni oraz Ostatniego skauta, a także reżyser Iron Mana 3 i nie tak dawnych Równych gości kompletnie nie czuje konwencji (choć sam w oryginalnym filmie zagrał), wrzucając do jednego worka wraz z kosmicznym drapieżcą autystyczne dziecko-geniusza, wiecznie żartujących żołnierzy z problemami oraz Predatora na sterydach. Ani to zabawne, ani emocjonujące. Na otwarcie łez Olivia Munn, bo w całym tym cyrku stara się jako jedyna.
Kolejne sequele nie przyniosły żadnej rewolucji, czy to w przypadku Pierwszej nocy oczyszczenia (który to cykl doczekał się w tym roku również wersji serialowej – kto by pomyślał po pierwszym filmie), czy Nieznajomych: ofiarowania. Choć akurat bardzo słabe pierwsze 30 minut tego drugiego filmu nie powinno zrazić fanów slasherowej rozrywki. Film Johannesa Robertsa ma ścieżkę dźwiękową z przebojami z lat 80. (Kids in America Kim Wilde nigdy wcześniej nie brzmiało tak dobrze jak tutaj) i sporo odniesień do innych horrorów, sugerując, że mordercy w maskach sami bawią się w reżyserów – wybierają podkład muzyczny pod kolejne zabójstwa, a te często przypominają sceny z klasycznych filmów grozy. Kiedy w finale jeden z psychopatów zamiast zginąć, prowadzi płonący samochód, który sunie za głównymi bohaterami niczym Carpenterowska Christine, trudno zbagatelizować tak wyraźny trop. Nowi Nieznajomi, choć niedoskonali, mogą przynieść sporo frajdy fanom gatunku.
Tego samego nie można powiedzieć o nowej produkcji ze studia Blumhouse. Prawda czy wyzwanie zaczyna się od wypadu kilkorga studentów do Meksyku, gdzie grając w tytułową zabawę, ściągają na siebie demoniczną klątwę. Doszliśmy do takiego momentu w kinie grozy, że opętana może zostać nie tylko osoba czy miejsce, ale również gra towarzyska. Nad scenariuszem męczyły się aż cztery osoby, w co trudno uwierzyć, gdyż całość stanowi zlepek innych, dużo lepszych horrorów i sprawia wrażenie pracy jakiegoś programu komputerowego, który miał stworzyć „idealny” skrypt do filmu grozy dla nastolatków. Dla bardzo głupich nastolatków. Tymczasem Prawda czy wyzwanie dużo lepiej sprawdzałaby się jako parodia gatunku, taka, która każe głównym bohaterom robić durne rzeczy, aby ci przeżyli. Niby oglądamy to na ekranie, lecz jednocześnie reżyser nie ma za grosz poczucia humoru, co skutkuje tym, że idiotyczny pomysł ubrany jest w poważną tonację. Bez sensu. Jakże bym chciał, aby był to najgorszy horror tego roku.
Niestety, tytuł ten przypada Slender Manowi, do bólu sztampowemu, nudnemu i pozbawionemu jakiegokolwiek charakteru filmowi o kilku dziewczynach przyzywających tytułowego upiora. Moja niechęć do dziełka Sylvaina White’a wynika nie tylko z wykonania, lecz także zmarnowania potencjału. Slenderman jest bowiem postacią obecną we współczesnej kulturze dzięki creepypaście, formie nierozerwalnie związanej z dzisiejszym sposobem budowania i przekazu treści. Można było pokusić się o aktualizację sposobu, w jaki funkcjonuje mit, wariację tego, co zaproponował Bernard Rose w Candymanie. Niestety, White nie jest Rose’em, a Slender Manowi bliżej do pozbawionej wyobraźni kalki Koszmaru z ulicy Wiązów, nawet nie oryginału, a remake’u. Omijać szerokim łukiem.
To samo studio, należące do Sony Screen Gems, wypuściło pod koniec roku Diabła: inkarnację. I tak otrzymaliśmy dwa filmy w jednym – obok kolejnego straszaka o opętaniu mamy historię byłej policjantki, która zatrudnia się na nocnej zmianie w szpitalnym prosektorium. Gdyby wyciąć wszystkie sceny świadczące o diabelskiej ingerencji, wyszedłby całkiem atmosferyczny kawałek kina grozy, nieco gorszy brat Autopsji Jane Doe. Niestety straszyć ma nas nie nocka pośród nowo przybyłych ciał, lecz szatańska lafirynda, biegająca po ścianach, gdy nikt nie patrzy. Niestety, my widzimy.
Również Oblicze mroku należy uznać za porażkę, choć akurat ten tytuł ma kilka zalet. Przede wszystkim grającą główną rolę Indię Eisley, która jest równie przekonująca jako cicha, nieco smutna dziewczyna, dręczona w szkole przez kolegów, a w domu przez ojca-perfekcjonistę, oraz jej mroczne alter ego – osobę władczą, śmiałą i psychopatyczną. Również Jason Isaacs udowadnia, że najlepiej czuje się w rolach szalonych lekarzy – w zeszłym roku jego postać borowała zdrowe zęby w Lekarstwie na życie, tutaj funduje swojej córce na urodziny… operację plastyczną, tłumacząc, że urodę dziewczynę można poprawić. Auć. Reżyser Assaf Bernstein umiejscawia akcję w zasypanym śniegiem Nowym Jorku, co nadaje całości zimny, nieprzyjemny klimat, ale scenariusz jest zbyt oczywisty i ograny (Carrie!), aby mógł nas czymkolwiek zaskoczyć, a im dalej w las, tym robi się coraz głupiej.
Były też jednak bardziej udane filmy. Niepoczytalna Stevena Soderbergha stanowi kolejny formalny eksperyment jednego z najciekawszych reżyserów przełomu wieków. Ten nakręcony w całości telefonem komórkowym thriller byłby zupełnie innym filmem, gdy twórca Ocean’s Eleven i Traffic zdecydował się zrealizować go „po bożemu’” O ile jednak w przypadku np. Ściganej można było mieć wątpliwości dotyczące przyjętej formy, o tyle faktura obrazu nagranego iPhone’em daje rodzaj bardzo subiektywnego oglądu rzeczywistości, może nawet jej zniekształcenia. Służy to opowieści o kobiecie (bardzo dobra Claire Foy), która nie radzi sobie z uczuciem, że wciąż jest obserwowana przez stalkera. Idzie zatem do psychiatry, tam podpisuje pewne dokumenty, nawet nie sprawdzając, co to, i niemal natychmiast ląduje na oddziale zamkniętym. Pytanie, czy główna bohaterka słusznie się tam znalazła nie jest bezzasadne, gdyż w jednym z sanitariuszy od razu zaczyna widzieć swojego prześladowcę. Zgrabny kawałek pokręconego dreszczowca torpeduje jednak scenariusz, w którym równie ważny, co główny wątek, zaczyna być problem szpitalnej polityki, która wyłącznie dla zysków trzyma ludzi pod kluczem. Osłabia to siłę zakończenia, idącego w stronę drastycznego, ale satysfakcjonującego shockera.