GRZESZNE PRZYJEMNOŚCI PRZED EKRANEM. Złe filmy, które KOCHAMY
Komando (1985), reż. Mark L. Lester
Arnold jak młody Bóg, spocony, w promieniach ostrego słońca, niesie na ramieniu kłodę drewna, a w ręce dumnie dzierży piłę łańcuchową. Kamera wykonuje zbliżenia na jego napięte mięśnie, a w tle słychać charakterystyczną, syntezatorową muzykę z lat 80. Spokojnie ta scena mogłaby zwiastować kompletnie inną historię, na pewno w bardziej erotycznym rodzaju filmów. A tak jest wstępem do ogromnie sentymentalnej i okropnie technicznie zrobionej rozwałki. Błędy można wymieniać i wymieniać. Wypadające z samolotów manekiny, źle zsynchronizowane reakcje ofiar na postrzały, bardzo sztywne i wymuszone dialogi, nazbyt statyczne ujęcia kierowców w stosunku do dynamiki pościgów, wyrzutnie pocisków o osobliwie selektywnej sile rażenia, samoloty odpalające na komendę „ruszaj, ty kupo złomu”, Schwarzenegger lepiej pracujący bicepsami niż mimiką i mnóstwo innych analogowych efektów, które nie wytrzymały próby czasu. Wszystko to jednak zostało zrobione bardzo sprawnie montażowo. Historia jest prosta, lecz wciągająca. Dobro i zło jasno od siebie oddzielone. Przeciwnicy są radykalnie źli i trzeba ich bez pardonu zlikwidować, a bohater nie ma żadnych moralnych rozterek. Każdy miłośnik ery VHS nie mógł tego hitu pominąć, bo zwłaszcza dla nas, osób siedzących po drugiej stronie żelaznej kurtyny, był on powiewem swawolnej, kapitalistycznej wolności, a jednym z jej symboli był taki bohater jak właśnie Arnold Schwarzenegger.
Rejs (1970), reż. Marek Piwowski
Podobne wpisy
Jak ma się ta kultowość Rejsu, gdy wyszła na jaw współpraca Piwowskiego z SB, i to nie do końca tak niewinna, jak sam ją przedstawiał? Moim zdaniem rozsypała się w proch. Bo jak można przedstawiać paradokumentalną satyrę na komunistyczny chaos, będąc jego częścią? Może w takim razie Rejs był czymś w rodzaju spowiedzi reżysera, dopuszczenia do głosu jakiejś części jego osobowości, która głęboko wstydziła się kontaktów z esbecją? A może był kontrolowaną przez komunistów satyrą, czystym formalizmem, jak stwierdza rejsowy filozof (Andrzej Dobosz), żeby jednocześnie wyśmiać opozycyjne ideały jako kompletnie beztreściowe, a z drugiej nieco spuścić z artystów pary po wydarzeniach w 1968 roku? Mimo tych mających już ponad 10 lat rewelacji z życia Piwowskiego jestem pewien, że kolejne pokolenia będą przebóstwiać Rejs, niekoniecznie nawet go rozumiejąc, bo starsi uparcie będą im wpajać, że tak trzeba, sami niekoniecznie potrafiąc analitycznie uzasadnić dlaczego. Gdyby zachowali się inaczej, w jakimś sensie zaprzeczyliby światu, w którym żyli i w którym mentalnie się zawiesili. Tak rodzą się tradycja, wiara, ideologia itp. Polacy zaś uwielbiają mitologizować swoją historię na przekór zdrowemu rozsądkowi. Zmitologizowali więc bałwochwalczo Rejs, utożsamiając ze sobą pojęcia DOBRY, KULTOWY i GŁĘBOKI. Film KULTOWY wcale nie musi być DOBRY, a tym bardziej GŁĘBOKI. Wręcz przeciwnie. Bycie KULTOWYM jest antonimem WIELOWARSTWOWOŚCI. Filmy KULTOWE mają za zadanie rozpocząć życie w umysłach szerokich mas odbiorców i wbudować się w ich kulturę. Filmy GŁĘBOKIE zapiszą się w pamięci wybranych, bo wymagają znacznie większej dozy abstrakcji umysłowej. Rejs jest paradokumentem, dość płytkim, źle technicznie zrealizowanym, bardzo, ale to bardzo słabo zagranym, a jednak wysoce KULTOWYM. Pod względem realizacyjnym stoi w jednym szeregu z Pali się, moja panno Formana, ale czeski reżyser prócz satyry społeczno-politycznej zawarł w swoim filmie jeszcze głębszą warstwę symboliczną, dlatego wybił się poza żelazną kurtyną. Piwowski poszedł za daleko z nudą, przegadaniem i pustymi grami słów. Z SB może również.
Pali się, moja panno (1967), reż. Miloš Forman
Pod względem aktorskiego warsztatu film można porównać z wiekopomnym „dziełem” The Room Tommy’ego Wiseau, z tym że jest jedna kolosalna różnica. Forman, kręcąc Pali się, moja panno, nie miał żadnych pretensji do tworzenia wielkiego kina, a jednak nakręcił film kluczowy dla jego późniejszej kariery w USA oraz znaczący dla ówczesnej sytuacji politycznej Czechosłowacji. Wiseau to przy nim zwykły hochsztapler niemogący wydostać się z mielizny swojego beztalencia. Trudno zliczyć wady półamatorskiego obrazu Formana, traktującego symbolicznie o nieco luźno podchodzących do sztuki pożarnictwa strażakach. Właściwie wszystko jest tu słabe, niedoskonałe technicznie i sztuczne, prócz, no właśnie, scenariusza, który napisało socjalistyczne życie. Ta bezpretensjonalna naturalność amatorów i inteligentne napiętnowanie ludzkiej głupoty oraz socjalistycznego stylu myślenia na całe szczęście zachwyciło François Truffauta i Claude’a Berriego, którzy kupili prawa do filmu i pokazali go na festiwalu w Nowym Jorku, co zaowocowało aż nominacją do Oscara. Dotychczasowy włoski producent, Carlo Ponti, na fali krytyki Formana w rodzimej Czechosłowacji chciał zwrotu wyłożonych na produkcję środków. I tak Forman dostał się do światowego panteonu reżyserów tylnymi drzwiami, dzięki produkcji, którą uwielbia się wprost proporcjonalnie do uroczego zagubienia aktorów w niej grających.