GRZESZNE PRZYJEMNOŚCI PRZED EKRANEM. Złe filmy, które KOCHAMY
Kogel-mogel (1988), reż. Roman Załuski
Mówiąc kolokwialnie, jak stali, tak poszli nakręcili. Dialogi jak improwizowane, w większości światło zastane, pewnie trochę blend, podstawowe reflektory, żadnych skomplikowanych ujęć z kranów, zmian kąta pracy kamery itp., makijaż szczątkowy, kulejący dźwięk, brak postprodukcji – cechy polskiego kina przełomu lat 80. i 90. Przyznaję, że te same problemy trapią polskie kino i dzisiaj, z tą jednak różnicą na korzyść Kogla-mogla, że film Załuskiego znakomicie obronił się scenariuszem. Dlatego z przyjemnością do niego wracam. Zagrało w nim wielu kultowych już dzisiaj aktorów – Dariusz Siatkowski, Ewa Kasprzyk, Zdzisław Wardejn, Małgorzata Lorentowicz, Jerzy Turek. Przykro mi, że w tym przypadku do tych pamiętnych pozytywnie kreacji nie można zaliczyć Grażyny Błęckiej-Kolskiej, bo jej gra u Załuskiego powinna być emblematycznym przykładem aktorskiej bezradności. Paradoksalnie jednak film bez niej mógłby być bardzo pusty. Po latach okazuje się, że Kolska wraz z zupełnie niebanalnym dowcipem końca lat 80., który jeszcze nosił nieco wartościowych wpływów zanikającego w Polsce ustroju, stała się kultowa dla filmożerców. Całkowicie słusznie. Kogel-mogel jest tytułem, którego nie należy się wstydzić uwielbiać.
Władcy wszechświata (1987), reż. Gary Goddard
Podobne wpisy
Jak ja marzyłem, żeby zobaczyć He-Mana w filmie fabularnym. Najpierw namiętnie oglądałem bajkę. Krzyczałem w zabawie „Na potęgę Posępnego Czerepu, mocy przybywaj!”. He-Manem uparcie się nie stawałem, co najwyżej grałem rolę Orko, aż tu nagle moje marzenie o zmaterializowaniu się jednej z moich ulubionych postaci fantasy się spełniło w roku 1987, i chociaż film zobaczyłem kilka lat później, gdy już tak nie tęskniłem za fabularnym He-Manem, to sprawił mi on ogromną przyjemność. Kino science-fiction i fantasy klasy B z lat 80. miało specyficzny, wręcz plastikowy klimat. Było bardzo rokokowe w wizualnym stylu. Twórcy stawiali na mnóstwo elementów znajdujących się w kadrze, często świecących, zadymionych i podświetlonych kolorowymi reflektorami. Krwi właściwie w ogóle nie wykorzystywano jako elementu zwiększającego napięcie. Przeciwnicy padali jak rażeni niewidzialnymi siłami, trochę podobnie zresztą jak w Gwiezdnych wojnach. Wszystkie te zabiegi tworzyły bezpieczny, familijny świat, z którego można się było pośmiać, ale też naiwnie mu uwierzyć – tak po dziecięcemu. W istocie tacy są Władcy wszechświata – mocno niedoskonali i przestylizowani w formie i całkiem bogaci treściowo. Można ich kochać i zupełnie nie zwracać uwagi na drewnianą mimikę Dolpha Lundgrena. Braki rekompensuje znakomity Frank Langella w roli Szkieletora.
Szybcy i wściekli (2001), reż. Rob Cohen
Niewątpliwą zaletą filmu są naprawdę piękne samochody stanowiące mocną konkurencję dla aktorów. Co do atrakcyjności występujących w produkcji kobiet, również nie powinno się mieć zastrzeżeń, chyba że dodatkowo zacznie się analizować ich iloraz inteligencji. Oglądając Szybkich i wściekłych, miałem jednak wrażenie, że wątek fabularny jest jedynie marnym dodatkiem do automobilowych pokazówek. To nie jest Drive (2011), a więc film z ambicjami. Moim skromnym zdaniem Vin Diesel również nie przyczynił się swoim talentem do podparcia fabuły. Więcej zrobił Paul Walker, który naprawdę zadziwił mnie swoim zaangażowaniem i autentyzmem. Sukces Szybkich i wściekłych jest jednak faktem. Filmowcy stworzyli taki trochę film-zabawkę dla młodych-dużych facetów, nieco boleśnie dla ludzkiej inteligencji, wykorzystując naszą męską słabość do posiadania drogich rzeczy na kółkach. Wyszliśmy jako faceci na niezłych prostaków. Postawienie jednak na tak dużą grupę docelową zwykle przynosi sukces. W filmie znajdziemy zatem wszystko, co powinno się znaleźć w filmie akcji. Mimo to całość nie stanowi spójnej historii. Bohaterowie wydają się tanimi wydmuszkami wyjętymi z katalogów mody zaprojektowanych dla samochodowej mafii. Film przypomina teledysk. Osobiście wolę oglądać Top Gear i jeszcze się czegoś nauczyć o samochodach niż słabe walki jak ze szkoły podstawowej, nieostre ujęcia kamery w trakcie miejskich wyścigów samochodowych, lokowanie Red-Bulla i koszmarnie sztuczne dialogi, które z jednej strony mają prezentować emocje związanych z gangami bohaterów, a z drugiej ktoś wsadził w nie encyklopedycznie zacytowane szczegóły techniczne części samochodowych. Brzmi to fatalnie. Po filmie, gdzie taką rolę odgrywają samochody, spodziewałem się chociaż wyścigów superbryk zaprezentowanych tak, żeby mi szczęka opadła – mam tu na myśli np. Speed Racera (2008) czy Transportera (2002).