GŁUPIE, zbędne, niemożliwe… ZMARTWYCHWSTANIA postaci filmowych
ZGINĄŁ, ALE ŻYJE… BO NIKT GO MARTWYM NIE WIDZIAŁ
Gdzieś na styku postaci fantastycznych i realistycznych, bo pomimo wielokrotnego niby-zgonu niedających się zabić, stoi Ernst Stavro Blofeld z cyklu o agencie 007. Grany przez Donalda Pleasence’a w Żyje się tylko dwa razy (1967), ginie, wysadzając wielką górę ze sobą uwięzionym wewnątrz. We W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości z 1969 roku (z twarzą Telly’ego Savalasa) kończy zawieszony na gałęzi (martwy, uduszony?), a w Diamenty są wieczne z 1971 roku (tu gra go Charles Ray) – wewnątrz łódki wiszącej na linie dźwigu, na eksplodującej platformie wiertniczej. Blofeld (John Hollis) powraca w prologu Tylko dla twoich oczu (1981), gdzie Bond zrzuca go z płozy śmigłowca do wnętrza wielkiego komina. Z twarzą Maxa von Sydowa pojawia się zaś w Nigdy nie mów nigdy (1983), nieoficjalnej części cyklu, ale tu nie ginie, tylko przemawia z nieodłącznym kotem na rękach. Blofeld powrócił w Spectre (2015) w wykonaniu Christopha Waltza, gdzie w finale dwukrotnie prosił celującego weń Daniela Craiga, żeby „zakończył to”, jakby sam miał już dość tej ciągłej niepewności, czy zginął w poprzednim filmie, czy przeżył.
Ciekawostką jest fakt, że Christoph Waltz w finale Spectre ma na twarzy obrażenia dokładnie w tych samych miejscach (prawe oko i policzek), w jakich Donald Pleseance miał/będzie miał blizny w Żyje się tylko dwa razy, co wskazuje na prequelowy charakter wydarzeń ukazanych w Spectre. Podsumowując, widać jak na dłoni, że Blofeld jest dla Bonda tym, kim dla Batmana jest Joker – najważniejszym przeciwnikiem, jego nemezis, na swój sposób nieśmiertelnym, zawsze gdzieś obecnym w uniwersum superbohatera, bez którego ten nie mógłby istnieć. Choć więc finał każdego z wyżej wymienionych filmów (poza Nigdy nie mów nigdy i Spectre) sugerował, że Blofeld został zabity, nigdy nie pokazano jego śmierci (choć z komina chyba do dziś nie wyszedł, skoro nie widzieliśmy go już później w żadnym oficjalnym filmie o przygodach 007). To ciągłe pozostawianie dla postaci – potencjalnie unieszkodliwionej/zabitej przez głównego bohatera – furtki do udziału w kolejnych częściach jest w kinie akcji często stosowanym zabiegiem. Bywa on dla widzów irytujący, choć z drugiej strony tak trudno o dobrego antagonistę, że jak już się trafi, lepiej trzymać go przy życiu jak najdłużej.
Zapewne pamiętacie niepewność w kwestii tego, co stało się Darthem Vaderem w Nowej Nadziei (1977), gdy ostrzelany przez Hana Solo TIE Advanced z ojcem Luke’a w środku odleciał gdzieś w bezkres kosmosu, wirując bez kontroli, pozbawiony przez wyrodnego syna miejsca lądowania? Gdyby Epizod IV okazał się klapą finansową i nigdy nie doszłoby do nakręcenia kolejnych części, do dziś żylibyśmy w błogim przeświadczeniu, że dobro zwyciężyło, księżniczka została uwolniona, Imperium dostało kopa w jaja (rozwalona Gwiazda Śmierci), wszyscy (ty nie, Chewie) dostali medale, a Vader do dziś bawi się na karuzeli w kabinie TIE Advanced, kręcąc bączki w próżni. Reasumując, Darth Vader też w pewien sposób wpisuje się w zbiór postaci bez wyjaśnienia przywróconych na ekran w kolejnej części, choć pewnie komiksy, których nie czytałem, dokładnie wyjaśniają, w jaki sposób ojciec Luke’a wykaraskał się z opresji i wrócił do Imperium, żeby kontratakować.
A już na pewno w kanon cudem ocalonych wpisuje się Imperator, którego śmierć była jednym z elementów kluczowych klasycznej trylogii Gwiezdnych wojen. Dla przypomnienia: Vader najpierw patrzył, jak Palpatine miota Lukiem jak szatan, po czym złapał pomarszczonego Imperatora i cisnął nim jak workiem ziemniaków w dół szybu na Gwieździe Śmierci, która w dodatku zaraz została wysadzona przez rebeliantów. Mieliśmy więc do czynienia z podwójnym nokautem, po którym nawet taki kozak jak Imperator nie miał prawa się podnieść (bo raczej trudno się podnieść z głębokiego szybu, w dodatku rozniesionego wybuchem). A jednak… Włodarze Disneya w jakiś sposób go z tych zgliszczy Gwiazdy Śmierci odratowali i wepchnęli do ostatniego epizodu pod tytułem Skywalker. Odrodzenie (2019), oczywiście nie zająkując się ani słowem na temat tego, w jaki sposób Imperator przeżył.
Żeby było ciekawiej – jeszcze jedna postać z Gwiezdnych wojen przeżyła (choć już poza filmem) w niewyjaśnionych, acz podobnych okolicznościach. Otóż Darth Maul, Sith odwracający krzykliwym makijażem uwagę od problemów z próchnicą, przeżył przecięcie na pół przez Obi-Wana w Epizodzie I i upadek do szybu podobny do tego, w którym skończył Imperator, dorobił się cybernetycznych nóg i dalej śmigał po Galaktyce (mówi o tym komiks Stare rany, którego nie czytałem). Na drugi raz Obi-Wan będzie miał nauczkę, że jak już przecinać przeciwnika na pół, to wzdłuż, a nie w poprzek. Swoją drogą, wyobraźmy sobie scenę, w której ktoś ratuje Maula z tego szybu. Zrzuca mu linę i krzycząc w dół szybu, pyta, czy nic mu się nie stało, na co Maul odpowiada, że jest okej, tylko nóg nie czuje i boli go brzuch…
Kiedyś po necie krążyły jeszcze plotki, że słynny Boba Fett wydostał się z paszczy Sarlacca. Było o tym ponoć (bo też nie czytałem) w komiksie Dark Empire, w którym sam Boba miał powiedzieć: „Okazałem się niestrawny dla Sarlacca”. Biorąc pod uwagę powyższe przykłady oraz to, że Yoda, Vader, Obi-Wan, Qui-Gon Jinn i Luke Skywalker po śmierci ciągle nawijali zza kadru, a Han Solo rozmawiał z Kylo w Epizodzie IX… lepiej zostawmy już to uniwersum w spokoju, bo za chwilę się okaże, że nikt w tych Gwiezdnych wojnach porządnie nie umarł.
Także twórcy serii Szybcy i wściekli nie byli chyba do końca zdecydowani, czy uśmiercić postać Letty na dobre, więc w Szybko i wściekle (2009) na ekranie widzimy jedynie, że leży poobijana w skasowanym aucie i zbliża się do niej niejaki Fenix, mający zakończyć jej ziemską podróż. Słyszymy za to wyraźnie z jego ust (a mówi to do Dominica Toretto), że patrzył, jak Letty ginie w płomieniach. Urządzono też pogrzeb, a Letty do końca filmu się nie znalazła. Nie pojawiła się także w części kolejnej (Szybcy i wściekli 5 z 2011 roku), więc zdawało się, że Michelle Rodriguez na dobre pożegnała się z serią. Tymczasem okazało się, że powrót Letty do świata żywych i serii F&F stał się nieoczekiwanie osią fabuły części szóstej (Szybcy i wściekli 6 z 2012 roku). I niestety, choć scenarzyści dwoili się i troili, aby uprawdopodobnić powrót Letty do serii, w całej historii jej cudownego ocalenia i dołączenia do bandy Owena Shawa było sporo dziur, co wskazywało na to, że część czwarta albo na serio miała być dla bohaterki ostatnią i nie było planów na jej powrót z zaświatów, albo uszyto jej planowany już wtedy powrót trochę nazbyt grubymi nićmi. Krótka retrospekcja wyjaśnia bowiem, że Fenix, który w czwórce ze śmiertelną powagą mówił Toretto, że widział, jak Letty ginie w płomieniach, w rzeczywistości i owszem, strzelił w bak jej samochodu, ale zrobił to, gdy kobieta była już na zewnątrz, przez co ognisty podmuch zmiótł ją z pola widzenia.
Dziwne, że Fenix, tak wówczas pewny śmierci kobiety, nie upewnił się, czy Letty, która w ogniu eksplozji zniknęła mu przecież z oczu, zginęła, czy nie. Uznał najwidoczniej, myśląc schematami kina akcji, że skoro była eksplozja, to Letty wyparowała. Idąc dalej nieścisłościami, to sam Owen Shaw odnalazł Letty w szpitalu, a że straciła pamięć, uznał, że… będzie dla niego idealną partnerką. Co tam jakiś drobny szczegół, że Letty była wtyką policji, mającą poniekąd rozmontować gang ludzi związanych z Shawem. Co tam inny drobny szczegół, że pamięć może jej wrócić w każdym momencie, przez co – jako policyjna wtyka – stanowi dla Shawa i ekipy bombę z opóźnionym zapłonem. A tak widzę pierwsze spotkanie Shawa z Letty: „Byłaś wtyczką policji, ale o tym nie pamiętasz? Luz, chyba cię kocham i zapraszam teraz do naszej bandy. A twoim starym znajomym wyślemy ciało jakiejś innej kobiety, którą pogrzebią jako ciebie”. Tak, tak, sam Paul Walker mówi w części szóstej, że przecież kogoś do cholery pochował w części czwartej! Tyle zachodu dla cudem ocalałej wtyczki policyjnej, w której miałby w szpitalu z miejsca zakochać się Owen Shaw? I ten cudowny zbieg okoliczności, że Fenix, który miał ją zabić, przypadkiem nawalił? Cóż, cały plan Shawa (to znaczy scenarzystów) co do osoby Letty był jak dla mnie wydumany, przekombinowany i nieprawdopodobny, podobnie zresztą jak niekończący się pas startowy w finale części szóstej.
Przypadek odrobinę podobny do Curly’ego z Sułtanów westernu, bo w Bladzie: Wiecznym łowcy także doszło do uśmiercenia dość charakterystycznej (i charakternej) postaci drugoplanowej – Whistlera (Kris Kristofferson), czego producenci cyklu (m.in. Wesley Snipes) szybko pożałowali, zabierając się za sequel. Patent z bratem bliźniakiem nie wchodził w grę, bo dopiero co opadł kurz po słabym przyjęciu takiego pomysłu w Złocie dla naiwnych (sequelu Sułtanów westernu). Również klonowanie nie było dobrym pomysłem, bo kilka lat wcześniej widzowie marudzili na klona Ripley w Obcym: Przebudzeniu. Sięgnięto więc po sprawdzoną metodę, czyli: wciśniemy widzom kit, że postać która zginęła w jedynce, wcale nie zginęła w jedynce – przecież nikt nie widział śmierci Whistlera. Blade: Wieczny łowca II rozpoczyna się przeto kuriozalnym tłumaczeniem Blade’a, że dwa lata wcześniej wampiry przemieniły jego przyjaciela Whistlera w to, czego on tak nienawidzi, czyli w wampira, i teraz Blade poluje właśnie na niego. Whistlera odnajduje w wielkim słoiku z jakimś płynem, podczepionego do rurek… robiących mu bliżej nieokreślone coś, bo podtrzymywanie życia to nie było, skoro Whistler po odpięciu od nich dalej żył. Blade, zamiast zabić przyjaciela, obecnie ponoć wampira, przerzuca go sobie przez plecy i stwierdza: „Wracamy do domu”. Okazuje się, że Whistler to największy twardziel w historii kina! Brutalnie pobity i zmasakrowany przez wampiry w pierwszej części, przeżył nawet własne samobójstwo, choć strzelił sobie w głowę – poza kadrem, ale jednak.
W innych filmach, na przykład we wspomnianych wyżej Szybkich i wściekłych 6 czy King Kong żyje, aby uwiarygodnić przeżycie danej postaci, w retrospekcji zmieniano przebieg wydarzeń, naginając go do nowych założeń. W Wiecznym łowcy II natomiast, gdy dostajemy retrospekcję z jedynki, widzimy taki sam przebieg samobójstwa Whistlera, czyli huk wystrzału, zmartwionego Blade’a i rękę Whistlera upuszczającą broń. A przecież było tu miejsce, aby scenę nakręcić od nowa na potrzeby wersji, w której Whistler przeżył – mógł on na przykład strzelić sobie w głowę tak, jak jeden z bohaterów przerażonych grą w rosyjską ruletkę w Łowcy jeleni, gdzie lufa pistoletu osunęła się po głowie i ostatecznie kula jedynie lekko rozcięła skórę na czaszce. I to, kurczę, mógłbym kupić, ale twórcy nie zadali sobie żadnego trudu, żeby mnie przekonać. W dodatku – niech mi ktoś powie, po co wampiry miałyby zabrać wciąż żyjącego Whistlera i trzymać go dwa lata w pojemniku, karmiąc krwią i czekając na cholera wie co, skoro Blade’a nikt nie poinformował, że wampiry trzymają Whistlera jako zakładnika (czy coś w tym rodzaju)? I jakież to w ogóle wampiry miały zabrać Whistlera, skoro te, które o kryjówce jego i Blade’a wiedziały, zostały zabite na miejscu, a reszta dokonała żywota w finale pierwszego Wiecznego łowcy? A jeśli już były jakieś inne wampiry, to skąd znały lokalizację kryjówki Blade’a i Whistlera? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi. A scenarzyści mogli po prostu wcisnąć guzik z napisem BLIŹNIAK albo KLON i życie byłoby prostsze.
Shredder z Wojowniczych Żółwi Ninja, tych z 1990 roku, nie współczesnego koszmarku CGI z 2014 roku, został uśmiercony przez upadek z dachu budynku wprost do wnętrza śmieciarki, która odpalona przez Caseya Jonesa zmieliła go niczym śmieci. Nie wiem, nigdy nie byłem w środku takiej mielarki w śmieciarce, ale zgodnie z przeznaczeniem rozdrabnia ona chyba większe śmieci na mniejsze śmieci, nie wnikając w to, czy mieli (w sensie mielenia, a nie że ktoś miał kiedyś) karton po mleku, czy Shreddera z Wojowniczych Żółwi Ninja. Zatem, choć nie widzieliśmy samego momentu mielenia (wszak to film dla dzieciaków), mogliśmy śmiało uznać, że przeciwnik Żółwi w jedynce zginął. Ale zaraz zaraz, przecież Shredder to główny antagonista w cyklu komiksowym, taki żółwi Lord Vader…
Czy naprawdę producenci zmieliliby taką kurę znoszącą złote jaja w śmieciarce? No właśnie nie, bo już w pierwszych scenach sequela Wojownicze Żółwie Ninja II (1991) kamera udaje się na wysypisko, gdzie obserwujemy, jak Shredder wygrzebuje się spod sterty śmieci. Mimo że w poprzednim filmie został poszatkowany, okazuje się, że tylko trochę pogięło mu zdobienia na hełmie, a on sam jest w jednym kawałku – zdecydowanie trzeba oddać tę śmieciarkę na przegląd techniczny albo do naostrzenia. Co ciekawe, w finale części drugiej Shredder ginie pod zawalonym drewnianym pomostem, który zniszczył… on sam, zwalając sobie belki na łeb; żółwie tylko się przyglądały, co też on odpi…ala. Daje to Shredderowi miejsce na podium filmowej edycji Nagrody Darwina, a jednocześnie czyni bodaj jedynym czarnym charakterem w historii kina, który wyręczył głównych bohaterów i zabił się sam. I to tak skutecznie, że w części trzeciej już się nie pojawił.
Na koniec tego rozdziału konkretny materiał do rozkminy. W dodatku absolutna świeżynka, bo jeszcze ciepły trailer Szybkich i wściekłych 9 hula w najlepsze po sieci, zostawiając skonsternowanych widzów z pytaniem: co tu do cholery robi Han? Sympatyczna postać grana przez Sunga Kanga zadebiutowała w słynnej franczyzie w roku 2006 w filmie Szybcy i wściekli: Tokio Drift. I, co warte odnotowania, tym samym filmem skończyła przygodę z serią, bo zginęła. W trakcie pościgu ulicami Tokio w Hana wjechał przypadkowy mercedes, jego auto stanęło w płomieniach, a nasz bohater, zakleszczony w pojeździe, poniósł śmierć na miejscu w wielkiej eksplozji. Widzowie mieli przez kolejne lata niezłą zagwozdkę, widząc Hana kolejno w Szybko i wściekle, Szybkich i wściekłych 5 oraz Szybkich i wściekłych 6. Dopiero w tym ostatnim wyjaśniło się, że akcja Tokio Drift osadzona była PO wydarzeniach z części 4, 5 i 6. Ostatecznie zatem Han z serią pożegnał się mniej więcej między częścią 6 a 7, między które – według linii czasu – należało oficjalnie wcisnąć część 3, czyli Tokio Drift. W napisach końcowych części 6 dodano bonusową scenę, w której ponownie oglądaliśmy tragiczny wypadek z Tokio Drift kończący życie Hana, tylko w miejsce anonimowego kierowcy mercedesa wstawiono… Deckarda Shawa (Jason Statham), aby jednocześnie wyprostować linię czasową całej serii i wprowadzić na ekran antagonistę siódmej części. Okej, można to jakoś łyknąć, Han jak wtedy zginął, tak w dodanej scenie zginął tak samo, a Sung Kang nie pojawił się już w kolejnych odsłonach serii, czyli w częściach 7 i 8. Ale nie mogło zbyt długo być normalnie.
Twórcy serii postanowili zrobić fanom wielką niespodziankę i, jak już pisałem powyżej, w trailerze części 9 pojawił się Han – cały i zdrowy. Podobno Internet, ujrzawszy Hana, zareagował szałem radości podobnym do tego, który wybuchł, gdy Keanu Reeves pojawił się w trailerze Cyberpunka 2077. Nawiązujący do hasła „Justice is coming” z plakatu przedstawiającego Hana hasztag #JusticeForHan zawładnął Twitterem i Instagramem. Na naszych oczach rozkręca się prawdziwy hype, który może nakręcić dziewiątej odsłonie serii jakiś kolejny rekord w box-offisie, podobny do niewiarygodnego sukcesu siódemki. Wracając jednak do meritum, w jaki sposób ożywiono Hana, dowiemy się dopiero za kilka miesięcy w kinach. Tymczasem, jeśli miałbym pogdybać, to stawiam na dwie opcje. Pierwsza to… Han nie zginął w Tokio, bo tuż przed eksplozją,z pojazdu wydostał go Deckard Shaw, który wyrósł nam przecież wraz z kolejnymi odsłonami na postać pozytywną, więc taki gest (a nie zabójstwo Hana) ładnie wyczyściłby mu CV. Opcja druga to serialowy standard, czyli Han to nie Han, tylko jego brat, wszak fabuła dziewiątki obracać ma się wokół konfliktu braci Toretto, więc skoro nagle po 20 latach trwania cyklu na ekranie pojawia się brat Dominica, to czemu i nie brat Hana? Skoro w tym samym filmie mamy łyknąć samochód lecący na lianie niczym Tarzan, jedna czy dwie postaci wyciągnięte z kapelusza nie zrobią nikomu różnicy. Myślę jednak, że gdyby twórcy filmu, doprowadziwszy fanów do ekstazy pokazaniem Hana w trailerze, w gotowym filmie niczym peta w kałuży zgasili ich entuzjazm przemianowaniem Hana na brata Hana, strzeliliby sobie nawet nie tyle w kolano, co w głowę.