search
REKLAMA
Recenzje

ZMARTWYCHWSTANIE. Film jest snem [RECENZJA]

Buñuel, Lynch, Cocteau. Niewielu jest w historii kina surrealistów, którzy lepiej rozumieli bądź rozumieją poetykę snu niż Bi Gan.

Janek Brzozowski

20 lipca 2025

REKLAMA

Według Luisa Buñuela film jest niczym więcej jak tylko „niezręczną imitacją snu”. Panująca w sali kinowej ciemność odpowiada procesowi zamykania oczu. Po chwili rozpoczyna się, jak nazywa to Buñuel, „nocna wędrówka w nieświadomość; obrazy, podobnie jak we śnie, pojawiają się i znikają przedzielane «zaciemnieniami»; czas i przestrzeń nabierają elastyczności, rozciągają się lub kurczą dowolnie; porządek chronologiczny i poczucie trwania stają się względne, nie odpowiadają już rzeczywistości”. W swojej autobiografii – wydanej w Polsce jako Moje ostatnie tchnienie – reżyser Dyskretnego uroku burżuazji napisał, że gdyby dano mu jeszcze 20 lat życia i zapytano, co chciałby zrobić z każdymi 24 godzinami, to odpowiedziałby bez wahania: „proszę mi dać dwie godziny życia czynnego i dwadzieścia dwie godziny marzeń sennych”. Zarówno główny bohater, jak i reżyser Zmartwychwstania mogliby podpisać się pod tym stwierdzeniem.

Fascynacja poetyką snu jest w przypadku Bi Gana nie tylko ewidentna, ale również konsekwentna. W swoim poprzednim filmie, głośnej Długiej podróży dnia ku nocy, przejawiała się ona przede wszystkim za sprawą eksperymentalnego zabiegu, jakim chiński twórca zaskakiwał widzów mniej więcej w połowie projekcji. Główny bohater wybierał się wówczas do kina, niespodziewanie zasypiał w trakcie seansu, a jego zagmatwany sen przejmował narracyjne stery, wypychając z pola widzenia właściwą fabułę. W Zmartwychwstaniu Bi Gan idzie jeszcze o krok dalej. Lepi strukturę swojego 160-minutowego dzieła z 5 nowelek, które łączy postać śniącego, tzw. fantazmaty. Rama narracyjna, nakreślona w kilku sugestywnych planszach międzyujęciowych, wprowadza nas w dystopijną rzeczywistość, w której marzenia senne zostały objęte zakazem. Pojedyncze jednostki – wspomniani „fantazmaci” – buntują się przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Pragną śnić dalej, nawet za cenę życia. Kiedy jeden z nich pojawia się wreszcie na ekranie, trudno pozbyć się skojarzenia z Igorem z Młodego Frankensteina. Blady, zgarbiony, powykręcany na wszystkie strony świata bohater przypomina skacowanego nowohoryzontowicza, wytaczającego się z kina po piątym seansie w ciągu dnia. Nieznajoma kobieta – widząc, że mężczyźnie nie zostało już zbyt wiele czasu – postanawia się nad nim zlitować. Rozdziera jego garb za pomocą noża – zamiast wnętrzności odnajduje tam jednak sfatygowany projektor, na który nakłada szpulę z taśmą filmową. W ten sposób funduje bohaterowi ostatnią podróż w głąb podświadomości.

Buñuel, Lynch, Cocteau. Niewielu jest w historii kina surrealistów, którzy lepiej rozumieli bądź rozumieją poetykę snu niż Bi Gan. Chińczyk doskonale wie chociażby, że sny zawsze rozpoczynają się in medias res, a kończą bez konkluzji, jak gdyby w naszym mentalnym projektorze nagle zrywała się taśma. W podobny sposób inscenizuje więc kolejne nowelki: za każdym razem wrzuca nas w sam środek akcji, a następnie pozbawia zakończenia. Stopniowo przywiązuje nas do bohaterów, przyzwyczaja do nastroju, tylko po to, aby w jednej chwili wywrócić całą planszę do góry nogami i ustawić wszystkie pionki od nowa. Światy, które przemierzamy wraz ze „śniącym”, są efemeryczne, ale wiarygodne, precyzyjne, przede wszystkim zaś – szalenie konsekwentne. Bi Gan nie udziwnia ich na siłę, nie wrzuca w ich obręb mnóstwa absurdalnych, nieprzystających do siebie elementów, licząc, że w ten sposób uda mu się zbudować ową sławetną, „surrealistyczną” atmosferę. Unika w ten sposób pułapki, w którą wpadają niemalże wszyscy nieopierzeni naśladowcy Buñuela oraz Lyncha. Unika jej przede wszystkim dlatego, że – choć ma na koncie zaledwie trzy pełne metraże – jest twórcą nadzwyczaj dojrzałym i czułym na materię filmową, aspirującym powoli do miana mistrza współczesnego kina.

Surrealizm w ujęciu Bi Gana wyróżnia także bardzo silny charakter autotematyczny, a może trafniej byłoby napisać: „kinofilski”. Podróż przez kolejne sekwencje senne równa się w Zmartwychwstaniu podróży przez kolejne etapy historii kina. Od ekspresjonizmu niemieckiego i pionierskich krótkometrażówek braci Lumière (Polewacz polany urasta tu do rangi kamienia węgielnego kinematografii), przez film noir aż po postmodernistyczną hybrydę gatunkową, a konkretniej melodramat gangstersko-wampiryczny. Bi Gan jawi się nam podczas tej podróży jako inscenizacyjny kameleon; filmowy erudyta, który operuje gramatyką kina ze znajomością godną profesora filmoznawstwa. Im bliżej końca, tym bardziej nonszalancki i bezczelny się staje, prawdziwe mistrzostwo osiągając w ostatniej nowelce, nakręconej w jednym, około czterdziestominutowym ujęciu.

Złośliwy los sprawił, że obejrzałem Zmartwychwstanie w bezpośrednim towarzystwie Nowej fali Richarda Linklatera – innego filmu, który, w dużym uproszczeniu, można by określić mianem „listu miłosnego do dziesiątej muzy”. Porównanie dodatkowo uprawomocnia fakt, iż oba tytuły znalazły się w konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Cannes. Choć na pozór filmy Linklatera i Bi Gana mają więc ze sobą coś wspólnego, tak naprawdę trudno byłoby odnaleźć dwie bardziej różne wizje kina. Podczas gdy Amerykanin zadowala się koślawym, naszkicowanym w zużytym brulionie portretem, Chińczyk tworzy monumentalny fresk, w którym mitologizacji nie ulega – tak jak w przypadku Nowej fali – wybitna jednostka i jej proces twórczy, ale cała kinematografia, rozumiana jako jedyny w swoim rodzaju fenomen. Cudowny wynalazek, dzięki któremu ludzkość może kolektywnie śnić na jawie.

„Film jest snem” – twierdził Konrad Eberhardt w tytule pamiętnej książki-eseju, z której bezczelnie zakosiłem otwierający cytat z Buñuela. Wybitny polski krytyk filmowy dowodził w niej, jak głębokie powinowactwo łączy świat kina ze światem marzeń sennych. Nie wiem, czy Bi Gan czytał książkę Eberhardta (zakładam, że jest to – mimo wszystko – raczej mało prawdopodobne), jej tytuł mógłby jednak posłużyć za nieformalne motto jego dotychczasowej twórczości filmowej. Twórczości wyjątkowej, afirmującej zarówno śpiochów, jak i kinomanów. Bo, w gruncie rzeczy, czy istnieje pomiędzy nimi jakakolwiek różnica?

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA