GŁUPIE, zbędne, niemożliwe… ZMARTWYCHWSTANIA postaci filmowych
OŻYWIENI KOMPLETNIE BEZ SENSU
Jednym z najbardziej abstrakcyjnych pomysłów w historii kina było zrobienie w 1991 roku sequela Nieśmiertelnego, oryginalnie będącego zamkniętą historią. W Nieśmiertelnym (1986) MacLeod zgodnie ze sloganem filmu („There can be only one!”) został jedynym nieśmiertelnym, wygrywając wielką nagrodę – może normalnie się zestarzeć i umrzeć, nabywszy jednocześnie całą wiedzę ludzkości. Pozostali Nieśmiertelni – w tym czarny charakter Kurgan, oraz przyjaciel i mentor MacLeoda, Ramirez – stracili swoje głowy, a co za tym idzie, chęć do życia. W Hollywood ktoś jednak powiedział: „Potrzymaj mi piwo”, i pokazał, że można nawet do tak pozamykanej z każdej strony historii dopisać, durną bo durną, kontynuację. Aby Nieśmiertelny II: Nowe życie mógł powstać, wystarczyło wyrzucić do kosza w zasadzie całą fabułę oryginału i napisać historię Nieśmiertelnych od nowa. MacLeod i Ramirez to tak naprawdę przybysze z Matplane… to znaczy z planety Zeist (choć w sumie co za różnica) i znają się od setek lat (!), a nie że poznali się na Ziemi w pierwszej części. Po zaoraniu fabuły i zasad rządzących w Nieśmiertelnym można już było zasiać nową opowieść i z postaciami zrobić wszystko, czego dusza zapragnie. Scenarzyści zadali sobie jeszcze jako taki trud, żeby w miarę sensownie odmłodzić i znów unieśmiertelnić MacLeoda – musiał tylko uciąć głowy jakimś dwóm imbecylom na deskolotkach i postać chwilę wśród wyładowań elektrycznych. Gdy jednak zabrali się za przywrócenie do życia postaci Ramireza, mówiąc kolokwialnie, wywaliło im bluescreena…
…i jedyne, co byli w stanie z siebie wydusić, to: „Może niech MacLeod po prostu krzyknie imię Ramireza, ten krzyk w kształcie błyskawicy poleci w kosmos jako wiadomość tekstowa i Ramirez pojawi się… w Szkocji… na scenie w środku przedstawienia… i zmieni przebieg akcji Hamleta!” To ma sens. Żarty na bok. Już chyba byłoby lepiej, jakby na tę scenę wyszedł po prostu reżyser i ogłosił widzom filmu, że „słuchajcie no, nie mamy kompletnie żadnego pomysłu na ożywienie Ramireza, ale wiemy, że lubicie tę postać i chcecie ją znów zobaczyć, a że nie chcemy z was robić idiotów, to po prostu zapominamy teraz wszyscy, że Ramirez nie ma głowy, i oto on, życzymy udanego seansu!” Byłoby chyba szczerzej wobec widzów i na pewno nie bardziej głupio niż to, co zaproponowano w rzeczywistości. Sean Connery podobno bardzo żałował udziału w drugiej części, która, jak się okazało, splunęła fanom oryginału w twarz. Były agent 007 swoje łzy żalu obcierał ponoć banknotami z 3,5-milionowej wypłaty za swój kilkuminutowy występ, choć niektóre źródła mówią, że oddał wszystko na cele charytatywne. Udział w drugiej części zaproponowano też Clancy’emu Brownowi, ale ten nie chciał powtarzać roli Kurgana. Clancy Brown ocierał sobie pewnie potem łzy śmiechu z twarzy, gdy oglądał to, w co władowali się jego koledzy z planu jedynki.
Darkman, czyli Człowiek ciemności (1990) Sama Raimiego, podobnie jak wyżej opisany film, był wielkim hitem epoki VHS i równie podobnie miał pecha do sequeli, choć nieco mniejszego. W kontynuacji z 1995 roku nie brał już udziału ani Sam Raimi, ani Liam Neeson, którego w roli tytułowej zastąpił Arnold Vosloo (znany z wcześniejszego o dwa lata Nieuchwytnego celu Johna Woo i o cztery lata późniejszej roli Imhotepa w Mumii Stephena Sommersa). I choć film nie dorównywał Darkmanowi od twórcy Spider-Mana, pozostawał wierny jego stylistyce i jako kino klasy B dawał się nawet obejrzeć. Wracając do meritum, zebraliśmy się tu po to, aby podokuczać sequelowi z powodu naciąganego powrotu zza grobu postaci Duranta, który – jakby twórcy nie wierzyli za bardzo w potencjał postaci samego Człowieka Ciemności – trafił nawet do tytułu filmu (Człowiek ciemności II: Durant powraca). Myślę sobie przed seansem, że przecież Durant zginął dość oczywistą śmiercią w wielkiej eksplozji, gdy niefortunnie znalazł się pomiędzy wiaduktem a tylną częścią śmigłowca, więc w moim mniemaniu mógłby co najwyżej pojawić się w jakiejś odsłonie X-Menów, jako na przykład… Człowiek-Popiół.
No więc ciekaw byłem, jak też twórcy sequela wyciągnęli Duranta ze szczątków spalonego śmigłowca i jak wykombinują, żeby go ożywić. Czy będzie może jakaś retrospekcja, w której dowiemy się, że Durant w ostatniej chwili uchylił się przed nadlatującym wiaduktem? Nic z tych rzeczy, scenarzyści bezczelnie i bez wnikania w szczegóły pokazują nam Duranta, który… budzi się po trzyletniej śpiączce, jakby w pierwszym filmie trafił do komory hibernacyjnej, a nie w sam środek wielkiej eksplozji. Durant ma jedynie umowne trzy blizny na twarzy i lekko utyka. Szkoda, że twórcy filmu potraktowali widzów jak niewartych słowa wyjaśnienia jeleni ani nie wpadli na przykład na pomysł, żeby z Duranta uczynić człowieka oszpeconego poparzeniami. Mógłby wówczas zostać zmuszony współpracować z Człowiekiem Ciemności albo próbować wyrwać od niego siłą formułę na sztuczną skórę – potencjał na fajny scenariusz by był, prawda? Tak czy siak, pogratulować Durantowi zaledwie kilku zadrapań po katastrofie lotniczej, w której zginął, a scenarzystom beztroski w olewaniu takich szczegółów, jak wyjaśnianie sposobu przeżycia wypadku komunikacyjnego.
Kingsman: Tajne służby (2014) to naprawdę świetny, luzacki film z fajnymi scenami akcji, bardzo sympatycznym głównym bohaterem i dwoma dużymi zwrotami akcji tudzież mocnymi zaskoczeniami. Pierwszym (a chronologicznie drugim) była nieoczekiwana i rozbrajająco urocza obietnica nagrody zaoferowana głównemu bohaterowi przez uwięzioną księżniczkę, gdyby temu udało się uratować świat… Drugim – zaskakująca i szokująco nagła śmierć Galahada, który zakończył życie z kulą w głowie. Gdy w roku 2017 doszło do realizacji sequela (słabszego od jedynki, aczkolwiek też niezłego), twórcy stwierdzili zapewne, że Colin Firth był dość mocnym punktem obsady oryginału i przydałby się również w kontynuacji. Myślałem, że ten pojawi się jedynie w jakichś retrospekcjach, bo przecież ożywienie postaci, która skończyła z kulą w głowie, umieszczoną tam w dodatku przez oczodół, było po prostu niemożliwe. To była centralnie kulka w głowę – nie było mowy o jakimś tam postrzale ani lekkim draśnięciu, jak w przypadku Czarnego Rycerza ze Świętego Graala. Niestety, stało się najgorsze, wprowadzenie Galahada do fabuły Kingsmana 2: Złotego kręgu odbyło się kosztem logiki, oraz, przede wszystkim, dobrego smaku.
Okazuje się, że po śmierci Galahada, gdy miejsce zbrodni opuścił już Samuel L. Jackson z ekipą, natychmiast (!) nadleciał z pomocą śmigłowiec z bohaterami sequela na pokładzie. I teraz następuje rozwiązanie tak głupie, że do dziś boli mnie policzek po tym, jak twórcy uderzyli mnie nim w twarz. Otóż głowa Galahada z przestrzelonym okiem i mózgiem została owinięta jak jakiś bakłażan w spożywczym grubą folią, którą agenci nazwali, uwaga: „alfa-żelem stworzonym na potrzeby agentów postrzelonych w głowę” – badum tsss…! Żel chroni mózg, a małe nanoroboty reperują uszkodzone tkanki. Co tam jakaś tam śmierć mózgu, co tam jakieś nieodwracalne uszkodzenia czy niedotlenienie, nanity wszystko pocerowały. Jedynym efektem ubocznym całej operacji była utrata oka i pamięci przez Galahada oraz powrót do dawnego hobby – kolekcjonowania motyli. Latający Cyrk Monty Pythona razem z Latającym Potworem Spaghetti by bardziej absurdalnego skeczu nie wymyślili.
10 lat po premierze King Konga (1976), w którym serce King Konga przestało bić po ostrzale karabinowym ze śmigłowców i upadku z dachu WTC, reżyser John Guillermin doszedł do wniosku, że jednak był aneks, żeby nie zabijać… i King Kong przeżył, by można było w roku 1986 zrobić bardzo słaby sequel (choć i sam oryginał najwyższych not nie rejestrował) pod tytułem King Kong żyje, z Lindą Hamilton, będącą tak świeżo po sukcesie Terminatora, że miała nawet fryzurę z planu filmu Camerona. Żeby w ogóle móc zabrać się za kręcenie tego niedorzecznego sequela, należało w jakiś sposób wykasować z pamięci widzów finał King Konga z 1976 roku, gdzie wyraźnie było słychać coraz wolniejsze bicie serca Konga, które w końcu zatrzymało się, a Jessica Lange i Jeff Bridges ze smutkiem w oczach patrzyli na martwe zwierze otoczone przez tłum reporterów.
King Kong żyje zaczyna się zatem od skrótowego przypomnienia tamtych wydarzeń, z tą tylko różnicą, że w momencie gdy serce Konga zwalnia, cięcie montażowe przenosi widzów o 10 lat w przód. Okazuje się, że King Kong żyje, choć ledwie, bo pani doktor (Hamilton) w oczekiwaniu na wyprodukowanie sztucznego serca dla wielkiej małpy zmuszona była dokonać na Kongu transfuzji krwi, która teraz w bardzo szybkim tempie się psuje, bla, bla, bla… Trzeba więc szybko znaleźć jakąś podobną małpę, która użyczy kilku wiader swojej krwi do transfuzji, po której będzie już można w klacie Konga zainstalować nowe sztuczne serce wielkości fiata 126p. Oczywiście druga małpa (tym razem płci żeńskiej) znajduje się w ciągu pięciu minut i wszystko kończy się dobrze. To znaczy niedobrze, bo po udanej operacji Kong rusza w teren za swoją wybranką i demolka zaczyna się od nowa.
Gdy wydawać by się mogło, że nie da się już zrobić czegoś równie głupiego co ożywienie kogoś przez wstawienie sztucznego serca po tym, jak ten ktoś spadł z wysokości kilkuset pięter na ziemię, trzy dekady później twórcy Adrenaliny (2006) i Adrenaliny 2 – Pod napięciem (2009) powiedzieli: „Potrzymaj mi piwo” (to już drugie piwo w tym artykule), i powtórzyli dokładnie ten sam schemat, tylko na człowieku. Jason Statham w pierwszej Adrenalinie został otruty i musiał podkręcać swoje emocje, by wydzielana przez jego organizm tytułowa substancja spowalniała działanie trucizny. Statham podobnie jak Kong demolował miasto i zakończył żywot, spadając z nieba na glebę, to znaczy najpierw jeszcze na samochód, który niby nieco zamortyzował uderzenie – normalnie jak upadek na mięciutką podusię. W ostatniej scenie widzieliśmy martwego Stathama, który w ostatniej sekundzie zdołał jednak zamrugać okiem.
Dwójka nie bierze jeńców i przechodzi od razu do rzeczy. Podjeżdża bus i wyskakuje z niego kilku typów, którzy dosłownie zbierają Stathama go z ulicy za pomocą łopaty. Po chwili nasz bohater budzi się w szpitalu, gdzie dowiaduje się, że trochę pogrzebano mu w bebechach, zabrano serce, a w jego miejsce włożono jakieś chińskie badziewie na baterię, którą bohater – aby utrzymać plastikowe serducho przy życiu – musi podładowywać prądem, na przykład przytykając sobie elektrody do sutka i języka… No dobra, tu podobieństwa do filmów z Kongiem się kończą; tamte filmy, zestawiając je z abstrakcyjnością i kompletnym odlotem scenarzystów Adrenalin, były jednak bardzo wiernymi rzeczywistości dramatami o zwykłych ludziach (i wielkich małpach) i ich codziennych troskach.
Jako ciekawostkę nadmienię, że niewiele brakowało, a z problemem martwej kury znoszącej złote jaja mieliby do czynienia także twórcy Pierwszej krwi, którzy pierwotnie nakręcili finałową scenę, gdzie John Rambo popełniał samobójstwo, ale ostatecznie, po pokazach testowych i wobec okazanego przez widzów niezadowolenia, postanowili, że Rambo – inaczej niż w oryginalnej powieści Davida Morrella – odda się w ręce władz, żeby w razie czego mógł spokojnie zagrać w kolejnych (jak się miało okazać, aż czterech) filmach. Sam David Morrell we wstępie do książki Rambo: Pierwsza krew II pisał: „Drogi Czytelniku. W mojej książce Rambo zginął. W filmie nie. Wyobraźmy sobie zatem, że przeżył, i spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, jak potoczyłyby się jego dalsze losy”.