GŁUPIE, zbędne, niemożliwe… ZMARTWYCHWSTANIA postaci filmowych
W Hollywood jak chyba nigdzie indziej przestrzega się zasady, że nie zabija się kury znoszącej złote jaja. To właśnie dzięki takiemu podejściu wysysa się postaci filmowe do ostatniej kropli krwi, a cykle filmowe i seriale rozciągane są bardziej niż bokserki Hulka. Czasem jednak filmowcy tę kurę znoszącą jaja zabijają już w pierwszym filmie, bo nie wiedzą wówczas, że będzie ona jaja znosić, a poza tym śmierć była wpisana od początku w scenariusz i naznaczoną tragedią osobowość postaci. Często ten właśnie wstrząsający efekt dramaturgiczny, czyli śmierć antagonisty/protagonisty, decydował zresztą o tym, że film i bohatera pokochała widownia, co przynosiło wytwórni wymierne efekty w postaci góry dolarów. I mimo wielkiego sukcesu droga do kontynuacji jest zamknięta, kura nie żyje, jajka zjedzone. Widzowie z jednej strony chcieliby zobaczyć raz jeszcze na ekranie postać, którą pokochali, z drugiej strony mają świadomość tego, że scenarzyści będą musieli zażyć srogie piguły, by wymyślić jakiś logiczny, a w efekcie przeważnie absurdalny sposób przywrócenia bohatera do świata żywych. I choć obydwie te grupy są świadome potencjalnej i bardzo możliwej porażki takiego reanimowania filmowego trupa, przy milczącej akceptacji jednych i drugich oraz według zasady „jest popyt – jest podaż” dochodzi do rozkopania filmowego grobu, otwarcia celuloidowej trumny i cudownego ożywienia martwej zawartości. I niemal zawsze kończy się tak samo, zewsząd słychać jęk zawodu, że głupie to, że jak to, przecież go na końcu poćwiartowali, a teraz jest cały, że profanacja serii, że po co rozgrzebywano temat? I efekt artystyczny leży, i do kinowych kas nie wpada tyle kasy, ile by się producenci spodziewali. A wszystko przez to, że hollywoodzcy włodarze chcieliby ciastko zjeść, mając świetne zakończenie zwieńczone zgonem bohatera, i ciastko mieć, by móc zrobić kolejny film. W tekście skupiam się na filmach kinowych (z jednym małym odstępstwem), a że mowa będzie o ekranowym umieraniu i ożywaniu – UWAŻAJCIE NA SPOJLERY!
PROLOG, CZYLI STWORZENI DO UMIERANIA I OŻYWANIA
Postaci zamaskowane i/lub fantastyczne są niemal stworzone do niekończącego się recyklingu. Predatora i Obcego można mordować bez wahania i w ilościach hurtowych, bo w kolejnych odsłonach i tak pojawiają się inne osobniki tych ras, a za pierwowzorami z jedynek nikt raczej nie tęskni. Monstrum Frankensteina, Freddy, Jason, laleczka Chucky, morderca z Krzyku (w każdej części za maską kryć może się wciąż ktoś nowy i nowy, i nowy) i im podobne postaci z horrorów także można eksplorować bez końca, czytaj: aż nastąpi całkowite zmęczenie materiału, widzowie się znudzą i portfelami zagłosują, żeby już skończyć. Rzeczeni widzowie nie czepiają się zresztą, że Jason czy Freddy po raz enty zostali poćwiartowani/spaleni/zakopani, a mimo to ciągle wracają, gdyż im bardziej irracjonalne są ich powroty, tym fun na filmie większy, i generalnie cała konwencja takich cykli jak Koszmar z ulicy Wiązów, Piątek trzynastego czy Halloween wokół tych zgonów i powrotów się kręci. Twórcy puszczają nawet oko do fanów, nadając kontynuacjom tytuły w stylu Freddy nie żyje: koniec koszmaru, czy Piątek trzynastego IV: Ostatni rozdział, a tu psikus, bo zaraz przychodzi kolejna część i jednak – co za zaskoczenie – oni żyją. Znowu!
Na osobną wzmiankę zasługuje tutaj Terminator T-800 grany przez Arnolda Schwarzeneggera. James Cameron chyba nie spodziewał się, że jego skromny technothriller z 1984 roku rozpocznie 35-letni cykl życiowy tasiemca kinowego, którego ostatni, szósty przedstawiciel (Mroczne przeznaczenie) zawitał do kin w 2019 roku. Elektroniczny morderca z twarzą Austriackiego Dębu, bez którego obecności mniejszej lub większej nie obeszła się żadna odsłona, chciał nie chciał, ginie w każdej części (poza Terminator: Genisys z 2015 roku), ale wystarczy przecież wziąć z wieszaka kolejny egzemplarz T-800, zaprogramować mu nową misję, wrzucić w maszynkę do przenoszenia w czasie i kręcimy kolejny film bez wnikania w logikę ani ciągi przyczynowo-skutkowe podróży w czasie. O ile jeszcze w Terminatorze 2: Dniu sądu (1991) było całkiem sensownie i zaskakująco, bo poznaliśmy drugie oblicze zabójczej maszyny, tak w kolejnych odsłonach zaczął się robić narracyjno-czasoprzestrzenny bałagan, a Arnold, szukając dla siebie nowych form wyrazu (zły i dobry już się przejedli), zaczął zbyt mocno bawić się rolą, zakładając okulary w kształcie gwiazdek, każąc sobie mówić do ręki, szczerząc zęby w nieśmiesznym uśmiechu, a ostatecznie zakładając rodzinę (sic!) i otwierając firmę zajmującą się wykańczaniem wnętrz (sic! sic!).
Jak pokazują ostatnie części, w których nawet jak Arnold nie zagrał, to zagrał (Terminator: Ocalenie z 2009 roku) – jako CGI albo i jako Arnold, i jako CGI – poplątania można dostać. Aby uzasadnić ciągłe zatrudnianie Schwarzeneggera, począwszy od Genisys (wyrzuconego przez Camerona z kanonu!), kiedy to już nie dało się ukryć upływu czasu na twarzy i ciele Arnolda, oświadczono po prostu widzom, że T-800… starzeje się jak człowiek. I tak Terminator: Genisys, w którym trudno było się bohaterom obrócić, żeby nie wpaść na jakąś wersję T-800, w temacie występów Schwarzeneggera powiedział już chyba wszystko i zjadł własny ogon, jednocześnie rezygnując po raz pierwszy z uśmiercenia postaci T-800, a zamiast tego nieco go upgrade’ując. Gdy wydawało się, że to już koniec, przyszedł Terminator: Mroczne przeznaczenie i zjadł to, co zostało ze strzępków świetności serii, ignorując wszystkie filmy poza jedynką i dwójką, dzięki czemu dodatkowo można było wskrzesić Sarę Connor, która według części trzeciej (2003) zmarła na białaczkę. Stworzyło to precedens i dało Fabryce Snów wyraźny przekaz: jeśli chcesz ożywić na ekranie jakąś postać uśmierconą wiele lat temu, po prostu zignoruj istnienie filmu, w którym zginęła, ogłaszając, że wyrzucasz go z kanonu.
Wszyscy wyżej wymieni, jako nieśmiertelni z natury lub łatwi do zastąpienia kolejnymi egzemplarzami (przedstawicielami gatunku, zamaskowanymi mordercami), nie będą tematem niniejszego artykułu, ale w świetle tematyki nie wypadało o nich nie wspomnieć. Teraz skupimy się już na postaciach z krwi i kości, przywracanych przez scenarzystów do życia na 1001 niecodziennych, dziwnych i niekiedy po prostu głupich sposobów.