search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy z LAT 70., które są dzisiaj NIEOGLĄDALNE

Były lata 90., 80., a teraz czas na jeszcze wcześniejszą historię kina.

Odys Korczyński

26 czerwca 2024

REKLAMA

W latach 70. jeszcze się nie urodziłem, chociaż pod koniec nich plany mojego poczęcia zostały z sukcesem zrealizowane, niemniej filmy z tego okresu to jeszcze nie przepaść dla mojego pokolenia, czego nie mogę powiedzieć już o latach 60. Były więc 90., 80., a teraz czas na jeszcze wcześniejszą historię kina, którą staram się regularnie odświeżać, nadrabiać i na nowo poznawać. Z przyczynami „nieoglądalności” będzie podobnie; sięgnijcie do dwóch wcześniejszych tekstów z jedną różnicą, którą widzę jaśniej niż w przypadku nieoglądalnych produkcji z lat 80. i 90. – estetyka i techniczna realizacja, bo niektóre pomysły, które mieli twórcy 50 lat temu, można zrealizować sensownie dopiero przy dzisiejszych osiągnięciach techniki filmowej. Inną sprawą jest młodsze pokolenie, do którego nie trafią filmy z lat 70., ze względu chociażby na ich narracyjną odmienność. I to wcale nie oznacza, że to pokolenie jest głupsze – jest inne. Zalecałbym, żeby internetowi krytycy młodych ludzi, wyzywający ich od głupków tylko dlatego, że coś starego się im nie podoba albo nie są tacy, jak ich rodzice i dziadkowie, którzy dorwali się do Internetu i klawiatury, opamiętali się ze swoimi rzucanymi na wszystkie strony wyzwiskami. W pewnym wieku młodości się już nie zrozumie, a wobec niej nieraz najlepiej kulturalnie zamilknąć i pokornie przypomnieć sobie własne nieodwracalnie zjedzone przez czas młode lata.

„Rock ‘n’ Roll High School”, 1979, reż. Allan Arkush, Joe Dante

Typowy kicz lat 70., ale to by było jeszcze do zniesienia, gdyby teledysk nie przesłonił fabularnej narracji. Poza tym rozumiem, że w tamtych czasach finały filmów, w których płoną szkoły, nie były ani powszechne, ani popularne. Dzisiaj jednak obyliśmy się ze świadomością kinowego niszczenia placówek edukacyjnych, a co najważniejsze, jak się obyłem, bo piszę o filmach, które są dla mnie nieoglądalne. Staram się również wytłumaczyć, dlaczego tak jest. W przypadku Rock ‘n’ Roll High School ma znaczenie również przesyt zespołem Ramones i ogólne wrażenie, że film został nakręcony, żeby zrobić laurkę zespołowi. Przypomniał mi się teraz Purple Rain i zadufany w sobie Prince, który zapomniał, że film to nie teatralna reklama, zaspokajająca artystyczne ego.

„Świt żywych trupów”, 1978, reż. George A. Romero

Filmu o trupach, zwłaszcza żywych, nie można realizować za 650 000 dolarów, bo wyjdzie z tego nudna Apokawixa. Doceniam metaforykę Świtu żywych trupów. Nie warto jednak z tą krytyką konsumpcjonizmu przesadzać. Gdy wchodzę do supermarketu, nie czuję się jak żywy trup, a podczas spaceru między półkami towarzyszy mi jednak refleksja nad tym, co kupuję i czego potrzebuję. Nie uważam również, że powinniśmy się poddawać ascezie w nabywaniu uprzyjemniających życie dóbr tylko dlatego, że nie wszyscy na świecie mają do nich jednakowy dostęp, a takie umoralnianie zdaje się forsować Romero. Nie kupuję tego, podobnie jak aktorów, z których trupy ma zrobić sam makijaż.

„Kapitan Ameryka”, 1979, reż. Rod Holcomb

Celnie niekiedy się zakłada, że tego typu starsze filmy superbohaterskie można dzisiaj traktować podczas oglądania jak pastisze. Problem jednak w tym, że Kapitan Ameryka z 1979 roku jest nakręcony zbyt na serio, żeby dało się go tak traktować. Nie ma w nim abstrakcji. Jest charakterystyczne zadęcie kina superbohaterskiego, które dzisiaj mniej lub bardziej skutecznie kamufluje się za pomocą efektów specjalnych i zwrotów akcji. W tej produkcji tego nie ma. Akcja jest powolna, niemalże zawieszona, a Kapitan Ameryka to mało sprawny przebieraniec z lokalnego jarmarku. Ma taką półprzezroczystą tarczę, którą potrafi unieszkodliwić każdego przeciwnika, chociaż kiedy szybko jedzie na motocyklu, to wiatr ją zagina. Na szczególną uwagę jednak zasługuje konfrontacja z czarnych charakterem, który podróżuje ze swoją bombą, jakby był jakimś całkowitym amatorem wśród złoczyńców. Kapitan Ameryka ściga go helikopterem, a z całej tej sceny wylewa się tylko całkowity brak akcji. Helikopter leci, leci i leci, a ja się zastanawiam, co się dzieje z montażem. Można podziwiać widoki, a przecież Ameryka ściga złoczyńcę z bombą. A to, jak sobie radzi z nim, to jest prawdziwe kuriozum – nie zdradzę. Obejrzyjcie sami, bo czegoś takiego długo nie zapomnicie.

„Inwazja olbrzymich pająków”, 1975, reż. Bill Rebane

Podobnie jak z filmem o inwazji pszczół, twórcy Inwazji olbrzymich pająków byli zbyt odważni w realizacji swoich pomysłów, nie dysponując odpowiednimi możliwościami, żeby je widzowi sugestywnie zaprezentować. A tak naprawdę chodzi o jednego dużego pająka i kilka małych. Ten duży to kukiełka wykonująca jakieś nieskoordynowane ruchy swoimi odnóżami, co ma wywoływać wrażenie paniki u wszystkich dookoła. Nie sposób tego filmu oglądać bez zażenowania i zniesmaczenia, gdyż doskonale wiemy, jak mogłyby wyglądać gigantyczne pająki w kinie. Film jest ciekawostką, jednak całkowicie niezdatną do oglądania ze względu na efekty specjalne i grę aktorską.

„Nazywają mnie Trinity”, 1970, reż. Enzo Barboni

Duet Bud Spencer i Terence Hill dał mi wiele rozrywki, gdy byłem dzieckiem. Nie zwracałem wtedy uwagi na przeokropną grę aktorską, nieskładający się ruch ust aktorów w stosunku do tego, co się słyszy, dziwne odgłosy mające udawać dźwięk uderzeń pięści, pistolety i strzelby, które nie strzelały, a było słychać, że strzelają, a nawet rażonych jak gromem przeciwników Buda, których nawet nie dotknął. Generalnie filmy z tym duetem zawsze technicznie leżały rozłożone na łopatki, a ja już dzisiaj nie mam ochoty męczyć się z oglądaniem takich niedoróbek. Minął ten czas, bo ani tak zaprezentowane gagi nie są już zabawne, ani scenariusze wystarczająco zaskakujące. Po latach więc unikam włoskich komedii w westernowym stylu.

„Zardoz”, 1974, reż. John Boorman

Podobno wygląd Seana Connery’ego w tej produkcji jest tandetnie erotyczny. Problem w tym, że gdyby przebrać w taki strój w tamtych czasach kobietę, to nikt by złego słowa nie powiedział. Na tym polegał i wciąż polega filmowy seksizm, który dyskryminuje tak naprawdę zarówno mężczyzn, jak i kobiety, bo ciało w filmie powinien mieć prawo pokazać każdy, a Connery’emu się tego po prostu zabrania. Dzisiaj do tego o wiele bardziej dołączyła się jeszcze bondowska legenda, którą obrósł aktor, więc Zardoz traktowany jest jako kuriozum, a to bardzo ciekawy film z pogranicza fantasy i SF. Tak więc jego „nieoglądalność” wyrażająca się niskimi ocenami widzów i krytyków akurat nie jest moim udziałem. Wspominam o niej jedynie jako fakcie w tym zestawieniu, z którego warto zdawać sobie sprawę i samemu go zweryfikować, nim film Johna Boormana całkiem zostanie zapomniany w historii gatunku science fiction.

„Willy Wonka i fabryka czekolady”, 1971, reż. Mel Stuart

Był to pewien standard w opowiadaniu tej historii, dopóki nie pojawił się Tim Burton ze swoją wersją w 2005 oraz Paul King w 2023. Forma musicalu się nie zmieniła, co zawsze doceniali młodsi widzowie, lecz estetyka i tempo narracji w nowszych wersjach odcisnęły piętno na tej z lat 70. Fakty są takie, że jeśli dziecięcy widzowie jeszcze nie obejrzą Wonki Burtona i Kinga, tylko zaczną od wersji Stuarta, to jeszcze jakoś przebidują z narzekaniem do końca, ale kiedy już zapoznają się z Burtonem i Kingiem, nigdy po starą wersję nie sięgną, no chyba że minie trochę lat i dorosną. Willy Wonka z lat 70. jest odbierany po prostu jako nudny dla percepcji 7-, 10-latków, więc dla nich nieoglądalny. Jest to zupełnie normalne. To tak, jakby próbować namówić kogoś do gry w Arkanoida, gdy ten ma Wiedźmina lub Kingdom Come.

„Przyjęcie u Kitty i Studa”, 1970, reż. Morton Lewis

Z perspektywy czasu można nazwać tę produkcję szansą w karierze Stallone’a, a nie desperacją, bo od czegoś musiał zacząć. Problem w tym, że mimo tak złej realizacji, scenariusza, gry aktorskiej, dosłownie wszystkiego Przyjęcie u Kitty i Studa nie stało się kultowe, jak np. denny The Room. Coś więc zawiodło? Ten film nigdy tak naprawdę nie był oglądalny, ale paradoksalnie kiedyś się o nim więcej mówiło, ergo oglądało, gdy Stallone był jeszcze na szczycie. Dzisiaj tylko odcina kupony od dawnej sławy, wciąż będąc jednak legendą. Tego mu nikt nie odbierze, lecz przestał być na tyle interesujący dla współczesnego pokolenia widzów, żeby jego wczesne dokonania w stylu tak jakby erotycznym mogłyby być interesujące. Skoro nie ma zainteresowania i sentymentu, to na ich miejsce wchodzi racjonalny osąd, a ten jasno wskazuje, że Przyjęcie u Kitty i Studa jest wyjątkowo nieoglądalne ze względów głównie realizacyjnych oraz jakościowych – czy ktoś pokusi się o głęboką rekonstrukcję cyfrową tego filmu?

„The Bees”, 1978, reż. Alfredo Zacarías

Rój pszczół na tle Kapitolu trzeba zobaczyć, bo jest to jedyne w swoim rodzaju wizualne doświadczenie bardziej przypominające dym, a nie skupisko lecących owadów. Generalnie jednak jak na film o pszczołach oczekiwałem, że będzie ich więcej, a w niemal każdej scenie, w której występują wraz z ludźmi, przypominają jakieś nieostre, latające w powietrzu paprochy. Lata 70. najwidoczniej to jeszcze nie czas na katastroficzne filmy, które wymagają przedstawienia zagrożenia w detalach. Pszczoły są małymi i nieprzewidywalnymi detalami na ekranie i nie sposób ich zaprezentować z odpowiednim realizmem bez użycia CGI. Mając to na uwadze i znając możliwości współczesnego kina w materii katastroficznej, trudno się ogląda starcia ludzi z pszczołami, gdy te latają po całym planie i nie za bardzo widać związek między tym lataniem a przewracającymi się nagle ludźmi czy też rozbijającymi się samochodami. A poza tym John Saxon, który tych pszczół przecież nie widział, gra, jakby go w scenach duchowo nie było. Nieoglądalna produkcja, nadająca się co najwyżej na jeden seans, żeby nadrobić braki w edukacji filmowej.

„Grand Theft Auto”, 1977, reż. Ron Howard

Nie wracam do tego filmu, podobnie jak do gier z tego cyklu, które nie dały mi żadnej przyjemności, a tylko kolejne rozczarowania, różne w zależności od wersji. Poza tym to żadna przyjemność i porażka w sensie wychowawczym dla świata gier komputerowych w ogóle odtwarzać w wirtualnej rzeczywistości przestępczy świat i opierać na życiu w nim gracza jakąkolwiek rozrywkę i przyjemność. Z filmem Rona Howarda takiego problemu nie ma, za to są inne, bardziej techniczne. Dzisiaj nie ma miejsca już w tego typu kinie sensacyjnym na tak niedopracowane efekty specjalne. W latach 70. jeszcze była na to przestrzeń. Scenariusz produkcji Howarda jest prosty, lecz mógłby być efektowny, gdyby kamera pracowała dokładniej. Sekwencja z rzucanym dynamitem jest tu najlepszym przykładem zmarnowanego potencjału. Po prostu nie w tych czasach, ale gdyby Howard nie nakręcił tego filmu, pewnie nie zrobiłby dzisiaj wszystkich swoich hitów, a więc było warto. Nie zdecydowałby się również pewnie na karierę reżysera, bo nie był stworzony do aktorstwa. Może Grand Theft Auto nie jest tak do końca klapą i filmem, który wyłącza się po pierwszej samochodowej kraksie, lecz od drugiej połowy lat 70. powstało tak wiele lepszych filmów akcji bazujących na pościgach szybkimi brykami, że akurat ta okazuje się tak słaba, że nie chce się jej oglądać, zwłaszcza że łatwo się domyślić, jak będzie finał.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA