Filmy z lat 90., które są dzisiaj NIEOGLĄDALNE
Gdybym miał wymyślić jakąś jednoznaczną przyczyną, z powodu której filmy z lat 90., czyli okresu, w którym byłem nastolatkiem, są dzisiaj nieoglądalne lub odbierane po prostu jako klapy, nie byłbym w stanie tego zrobić. Nie ma jednej przyczyny np. zmieniający się gust widzów, w tym i ten mój. Jest wiele powodów, m.in. owa percepcja sztuki i świata ewoluująca wraz z wiekiem, ale i obiektywny rozwój sztuki filmowej, która prezentuje nam produkcje o podobnej tematyce, tylko zrobione lepiej. Przez co te starsze, które kiedyś nam się podobały, okazują się nagle takie niedoskonałe i tanie. Jest jeszcze kultura człowieka jako taka, która w pewnym sensie poza naszymi jednostkowymi decyzjami lepi nam inne archetypy do naśladowania niż np. te sprzed 30 lat, więc idziemy za tym, co nowsze. Niemały wpływ na dzisiejszą ocenę takich produkcji miało również to, że w czasach, gdy miały premierę, również w większości nie odniosły sukcesu, co czasem przekuwa się w kult, a czasem wręcz przeciwnie: jeszcze pogarsza odbiór filmu wraz z mijającymi latami.
„Ernest idzie do szkoły”, 1994, reż. Coke Sams
Młodzież lat 90., do której należałem, potrafiła śmiać się z tego typu historyjek, a może bardziej wyśmiewać się z głównego bohatera. Dzisiaj tego typu żarty już nie śmieszą młodych, jak również ten sposób realizacji komedii. W swoich czasach była produkcją niszową, bez kultowych aktorów, kultowych scen, kultowej muzyki, więc do dzisiaj nic z tego nie mogło przetrwać. Problemem Ernesta jest niezdecydowanie. Niby żart jest pośledni, wręcz chodnikowy, lecz brak mu dosadności American Pie, brak mu również mądrości, nawet głęboko ukrytej pod powierzchnią płytkich dialogów. Współczesny młody odbiorca z jednej strony potrzebuje obrazoburstwa, ale i jednocześnie czasem wręcz patetycznych analiz wychowawczych. Ernest nie oferuje ani tego, ani tego. Jest mdłą historyjką, która mogła się podobać lata temu, gdy było się bardzo młodym w innych czasach.
„Speed 2: Wyścig z czasem”, 1997, reż. Jan de Bont
Podobno Sandra Bullock żałuje udziału w tym filmie i w pełni popieram jej opinię. Film mógłby z powodzeniem nie istnieć. Po pierwszej części nie wniósł nic nowego do serii, a zmarnował tylko wszystko, co zaoferowała. Po latach ogląda się go bardzo ciężko. Nie może spełniać nawet roli guilty pleasure. Czyżby w latach 90. nawet Willem Dafoe jeszcze nie był w stanie uratować produkcji swoją mistrzowską aktorską osobowością, idealną do odgrywania szaleńców? Zastanawia astronomiczny budżet. Na co poszły te miliony – dokładnie 160? Poprzednio udało się zrealizować znakomitą akcję za 30.
„Beethoven”, 1992, reż. Brian Levant
Z tego, co pamiętam, widziałem ten film niedługo po premierze na VHS. Ładna, nowa kaseta jeszcze bez luzów i pogiętej taśmy na początku, więc nie było problemu z przewijaniem, bo nie wkręcało delikatnego materiału między rolki a głowicę. Problem w tym, że w tych latach filmy o zwierzętach robione w konwencji aktorskiej, familijnej komedii były o wiele modniejsze niż dzisiaj. Dzisiaj dzieci wolą animacje 3D. Dorośli również, bo są o wiele mniej kiczowate, a zwierzęta faktycznie grają, a nie są na siłę uczłowieczane i umieszczane w sytuacjach zupełnie dla nich i widzów nieautentycznych. Tak więc wszelkie współczesne filmy z udziałem zwierzaków o zacięciu komediowo-familijnym są dla mnie bardzo rzadko oglądalne.
„Tata duch”, 1990, reż. Sidney Poitier
Nazwisko reżysera brzmi egzotycznie jak na taką tematykę filmu, ale Poitierowi sztuka ta się udała. Film jednak nie odniósł sukcesu w swoich czasach, a Bill Cosby nie wykorzystał go do uwolnienia się ze świata telewizji, gdzie został już na zawsze. A dzisiaj ten film jest nieoglądalny z bardzo prostej przyczyny – wiemy, co się kryje za tymi wszystkimi gagami Cosby’ego, uśmiechami, czułymi gestami, chęcią ochrony rodziny, zgrywaniem idealnego tatusia itp. Jest to człowiek na wskroś obrzydliwy, który zniszczył swoją osobowość medialną przez swoje nienormalne skłonności. Dlatego Tata duch z twarzą aktora przynajmniej dla mnie jest niemożliwy do zniesienia, bo aktor zawsze jest odpowiedzialny za swoje aktorstwo swoim osobistym życiem, gdyż w umysłach widzów zaciera się granica między nim realnym a fikcyjnymi postaciami, które odgrywa.
„Małolaty ninja wracają”, 1994, reż. Charles T. Kanganis
Lata 90. ostatecznie chyba wyczerpały temat filmów sensacyjnych o ninja. I bardzo dobrze. Niestety amerykańskie kino familijne również ten temat eksploatowało, kręcąc tanie tytuły dla młodszych widzów. Przyznam się, że brak mi danych na temat tego, jak ten film dzisiaj jest odbierany przez dzieci w wieku 11–15 lat, ale dorosłych do akurat tego typu tematyki – nawet jeśli w latach 90. się nią interesowali na fali Karate Kida – dzisiaj już nic nie przyciągnie. Z własnej woli w jakiś samotny wieczór nie włączą sobie któregoś z odcinków serii Małolaty ninja. Wszystkie 4 są zrealizowane na podobnym tanim poziomie i nikogo z dorosłych dzisiaj nie zainteresują. Zostały już całkowicie zapomniane.
„Małpa na boisku”, 1996, reż. Bill Couturié
I w tym przypadku podzieliłbym świat na dwa obozy – ten, który gra w baseball, i ten, którego ta gra aż tak bardzo nie podnieca. Stąd zakładam, że dlatego istnieje różnica w odbiorze filmów za oceanem i u nas, na Starym Kontynencie. Małpy są dodatkiem, który mógłby się przyjąć, gdyby nie ten komediowy baseball. Warto się również zastanowić, czy faktycznie film jest śmieszny. Na pewno można go wsadzić w gatunkowe ramy produkcji obyczajowej o sporcie, ale do familijnej komedii mu daleko. Niektóre sceny są wręcz dramatyczne – np. ta z zamarzającym szympansem. Większość fabuły jednak rozgrywa się na boisku, co czyni produkcję niemiłosiernie nudną, a więc w praktyce nieoglądalną.
„Żyleta”, 1996, reż. David Hogan
Po latach ten film powinien otrzymać kolejną Złotą Malinę za trzymanie dennego poziomu. W przeszłości jednak jakoś się wkomponował w jeszcze niezbyt równościowe czasy, a dzisiaj zapewne dla wielu będzie nieoglądalny ze względu na bardzo schematyczne traktowanie kobiet. Co z tego, że jest kobieca bohaterka. Przecież ona jest zbudowana na kliszach, o których zmianę tak walczą dzisiejsze środowiska lewicowe. Aż tak poważnie do tej produkcji nie podchodzę, chociaż rozumiem problem ideologiczny. Nie przesadzałbym jednak z oskarżaniem Żylety o bycie jakimś dowodem istnienia męskich dinozaurów w światowej kinematografii. Są poważniejsze na to dowody. Niemniej Żylety nie da się oglądać dzisiaj ze względu na kwestie techniczne. Montaż wymyka się kompletnie mojemu pojmowaniu, jakby filmu nikt w wersji finalnej nie obejrzał. Gra aktorska również i to jest gwóźdź do trumny filmu, gdyż jeszcze kiedyś, gdy Pamela Anderson była na topie, wielu widzów było jej w stanie wybaczyć to, że nie umie grać. Dzisiaj dla wielu jest już tylko anonimową, kiczowatą blondynką, więc nic już nie stoi na przeszkodzie, żeby wytknąć jej brak warsztatu.
„Wygrać ze śmiercią”, 1990, reż. Bruce Malmuth
Ze Stevenem Seagalem sprawa ma się różnie w różnych czasach. Na początku lat 90. kino potrzebowało twardego bohatera, więc Seagal, jeszcze młody i nie aż tak bucowaty, pasował idealnie. Nie przeszkadzały nawet jego mierne umiejętności aktorskie, bo cała reszta w jego wczesnych filmach się trzymała – akcja była wartka, styl sensacji z lat 80. wciąż utrzymany, a bohaterowie i antybohaterowie odpowiednio uwypukleni. Czasy się jednak zmieniły, a Steven Seagal przestał być ikoną. Pojawiły się inne, a nawet te równoległe do niego okazały się bardziej kultowe. Niestety na ich tle jakże jaskrawe są Seagala braki: aktorskie, osobowościowe i podstawowe – te ludzkie. Wygrać ze śmiercią w tym zestawieniu może nie jest filmem „nieoglądalnym”, lecz nie chce się już do niego wracać. Po latach okazuje się, że nie ma w nim takiej kultowości, jak chociażby w przypadku Zabójczej broni. Steven Seagal był zbyt spięty, zakochany w sobie, buńczuczny, żeby wygrać z równie narcystycznym, lecz skłonnym do wyjścia w kierunku widza Melem Gibsonem.
„Człowiek-meteor”, 1993, reż. Robert Townsend
Kino superbohaterskie z początku lat 90. wcale aż tak bardzo nie różni się od tego z lat 70. i 80. Takie to były jednak czasy, gdy rola efektów specjalnych zwiększała się powoli, zwłaszcza gdy filmy o tej tematyce nie dostawały wysokich budżetów. Człowiek-meteor jako dziecko swoich czasów jest tani, fabularnie naiwny i aktorską niedopracowany. Oglądany kiedyś jednak mógł się bronić, bo nie było gatunkowych konkurentów. Dzisiaj kino superbohaterskie się bardzo rozwinęło, a Człowiek-meteor niestety jest zbyt mało pastiszowy, żeby móc chociaż udawać wyśmiewającą gatunek farsę.
„Inspektor Gadżet”, 1999, reż. David Kellogg
Nie udało się z tak obszernego materiału nakręcić chociażby 90 minut filmu, a to już jest kuriozalne. Poza tym historia była wymagająca estetycznie i nawet z dzisiejszej perspektywy wymaga dużego udziału efektów specjalnych zręcznie połączonych z komediową, a może właściwie slapsickową gra aktorską. Koniec lat 90. nie był dobrym czasem dla Inspektora Gadżeta, a wybór Matthew Brodericka jest dla mnie bardzo nietrafiony. Dzisiaj film wygląda jak przygłupi teledysk, a nie kino nowej przygody z elementami science fiction, które można zaproponować całej rodzinie na rozrywkowy seans.