ZARDOZ. Kultowe, postapokaliptyczne kuriozum science fiction
Choć nie miały sobą wiele do zaoferowania, to jednak zostały zapamiętane. Taki film to Zardoz, czyli postapokalipsa według Boormana, który niedawno, z okazji Festiwalu Filmów Kultowych, miałem okazję obejrzeć po raz pierwszy.
Zardoz, przedziwny był to seans. Już sam jego początek zwiastował oryginalny zestaw wrażeń. Zza chmur wyłoniła się wielka głowa jakiegoś Boga, który oznajmił swojemu ludowi, że – w dużym uproszczeniu – penis jest złem, ponieważ wypuszcza nasienie i tworzy kolejnych zepsutych ludzi, a broń jest dobra, bo potrafi tych ludzi eliminować. Zaraz potem na ekranie pojawił się Sean Connery w czerwonych fatałaszkach, a ja już wiedziałem, że nie obejdzie się bez problemów. Wytrzymałem godzinę. Dokończyłem, z bólem, dnia następnego.
Trudno jest mi pisać o fabule filmu Zardoz w sytuacji, gdy mamy do czynienia z czymś tak dziwnym, pretekstowym, a nade wszystko nieskładnym. Recenzencka rzetelność obliguje mnie jednak do tego, by co nieco o treści filmu jednak zdradzić. A zatem mamy rok 2293. Ziemia po kataklizmie. Ludzkość dzieli się na Brutali, chowających się gdzieś po krzakach, i Eksterminatorów, czyli uprzywilejowaną kastę mającą za zadanie kontrolowanie i eliminowanie tych pierwszych. Z kolei w idyllicznej krainie Vortex panują sobie w spokoju nieśmiertelni intelektualiści, będący pozostałością po dawnej cywilizacji. Pewnego dnia trafia do nich Zed, czyli uzbrojony i niebezpieczny Sean Connery. Efekt tego spotkania szybko wymyka się spod kontroli – zarówno bohaterów, jak i widowni. Bo to są tylko założenia. O czym ten film miał opowiadać, wie chyba tylko jego twórca.
W normalnych warunkach ten akapit byłby poświęcony snuciu głębokich refleksji o recenzowanym tytule. Zapewne najbardziej skupiłbym się, jak mam w zwyczaju, na metaforach religijnych i tym, w jaki sposób odnoszą się do tradycji monoteistycznych wierzeń. Podniósłbym również kwestię nieśmiertelności, o której w filmie dowiedzieć można się całkiem sporo (choćby to, że wcale nie musi być ona tak słodka), a także doceniłbym sposób przełamywania seksualnego tabu. Plus dałbym także za obecność licznych symboli, kulturowych nawiązań i wiele innych rzeczy, które czynią ten obraz oryginalnym.
Nie zrobię tego jednak, ponieważ wszystkie te niuanse zostały wrzucone do filmu całkowicie bezmyślnie. Według mnie treść filmu Zardoz to nic innego jak narkotyczny bełkot. Słuchamy go i choć wiemy, że pomiędzy niektórymi słowami kryje się coś wartościowego, to jednak zważywszy na okoliczności, czyli na sposób wypowiadania tych słów, nie potrafimy podejść do nich poważnie. Ciśnie mi się na usta jeszcze jedno porównanie, być może bardziej trafne. Podczas seansu czułem się trochę tak, jakbym oglądał jakiś tani, uliczny performance, który z zasady ma być głęboki, a w praktyce wygląda po prostu idiotycznie. Widać to głównie na przykładzie gry aktorów, którzy swoimi występami przekroczyli granicę sztuczności.
Na czele tych beznadziejnych kreacji stoi jednak Sean Connery. I przykro się to przyznaje, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że słynny Szkot raczej nie kojarzy się z takimi wpadkami. W filmie Boormana zachowuje się jak tresowana małpa – wypowiada raptem kilka zdań, przemykając przez film z wypisanym na twarzy niesprecyzowanym wyrazem dzikości. Nie bardzo potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, czym aktor musiał kierować się podczas podejmowania decyzji o angażu. Bo wydaje mi się, że gwiazda tego formatu po przeczytaniu takiego scenariusza powinna podejść do projektu z o wiele większą… rozwagą. Z kolei szkice koncepcyjne stroju, w którym aktor miałby paradować przez cały film, powinny ostatecznie odwieść go od złożenia podpisu na kontrakcie. Dlaczego tak się nie stało? Najłatwiejszą odpowiedzią są pieniądze. Ale wydaje mi się, że znaczenie mogła mieć także pseudoartystyczna aura unosząca się nad projektem, każąca zrzeszonym osobom przypuszczać, że powstaje coś niesamowicie wyjątkowego.
I owszem, stworzono coś wyjątkowego. Ale w tym złym sensie. Nie wystarczy bowiem wymyślić oryginalny koncept, chcący w swych założeniach sięgać kwestii ostatecznych. Nie wystarczy zaangażować znanego aktora do roli głównej. Nie wystarczą kolorowe stroje, by intrygować estetyką. To wszystko musi jeszcze ze sobą współgrać i nieść jakiś sens. A Zardoz po prostu sensu nie ma. Aspirował do sięgnięcia szczytu, a skończył na dnie.
korekta: Kornelia Farynowska
Tekst z archiwum film.org.pl