search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy z LAT 2000., które są dziś NIEOGLĄDALNE

Były w moich tekstach lata 90., 80. 70., a teraz okres trochę bliższy, czyli już XXI wiek i pierwsze jego dziesięciolecie.

Odys Korczyński

9 lipca 2024

REKLAMA

Były w moich tekstach lata 90., 80. 70., a teraz okres trochę bliższy, czyli już XXI wiek i pierwsze jego dziesięciolecie. W ciągu kilkunastu lat również wiele może się zmienić, a dany model filmu zupełnie się zdezaktualizować; zwłaszcza że od początku lat 2000 prawdziwy boom przeżywają tytuły z coraz większym użyciem CGI. Gdy weźmiemy film z użyciem takich efektów specjalnych z roku 2000 i porównanym go z produkcją z 2024, różnica może być tak kolosalna, że film, który kiedyś oglądało się z podziwem, dzisiaj już nie zrobi wrażenia. Nie oznacza to jednak, że stanie się automatycznie nieoglądalny, przynajmniej nie zawsze. Owszem, taki będzie, jeśli prócz strony wizualnej nic w nim ponad nią wartościowego nie było, a i ona zawiodła. Stanie się taki, jeśli prócz zestarzałego CGI, fabuła nie była zbyt dobra, żart nieśmieszny albo czasy już dla niego stały się zbyt nowoczesne, a i widzowie się zmienili. Nieraz 10 lat wystarczy, żeby gust ewoluował w ten sposób, że nagle zacznie się widzieć tak wiele wad w danym filmie, że już nie będzie się do nich chciało wracać, a to oznacza, że stał się on nieoglądalny. 10 lat również wystarczy, żeby kino pokazało, jak można dane tematy realizować lepiej, nawet na tym poziomie, że nagle starsze wersje zaczną pachnieć nieużywaną piwnicą, do której się woli nie wchodzić ze względu na zwisające z sufitu pająki.

„Ja, Irena i ja”, 2000, reż. Peter i Bobby Farrelly

Mój główny problem to Jim Carrey, a ten tekst subiektywnie pokazuje, jakie filmy są już dla mnie nieoglądalne, zarówno z powodu upływu lat, mojego starzenia się oraz/i zmieniającego się gustu. Jim Carrey po prostu zawsze jest taki sam, jednakowo mimiczny, powtarzalny, komicznie odtwórczy. W XXI wieku gwiazda Carreya nieco przygasła, a na pewno nie pomoże jej potok niecenzuralnych słów i jechanie po bandzie w żartach na temat ludzkiej seksualności i fizjologii. Nie tędy droga, no chyba że byłoby to ubrane w inteligentną formę, a to jednak nie. Poza tym mam istotne wątpliwości, czy okazano należyty szacunek osobom cierpiącym na osobowościowe dysocjacje.

„Bitwa o Ziemię”, 2000, reż. Roger Christian

Na końcu tego tekstu będę pisał o nachalnym patosie pewnego kontrowersyjnego reżysera, który dzisiaj zbiera cięgi od widzów – nie ode mnie jednak. W kwestii patosu jednak Bitwa o Ziemię wcale nie jest „gorsza”. Na dodatek zdjęcia, kostiumy i gra aktorska Johna Travolty, który niewątpliwie cierpiał z powodu angażu. Film Rogera Christiana był trudno oglądalny już w 2000 roku, ale z ciekawości chociaż można się było z nim zapoznać. Dzisiaj stopień jego nieoglądalności tylko wzrósł, bo mamy już rozwinięte o 25 lat kino SF oraz wiemy, jak niepasującym do niego aktorem okazał się Travolta.

„Dragonball: Evolution”, 2009, reż. James Wong

Z perspektywy czasu produkcja wydaje się bardzo odtwórczą kopią Karate Kida, tyle że osadzona w świecie fantasy. Podczas seansu w ogóle nie myśli się o grach komputerowych, które ostatecznie żadnego kultowego sukcesu na polskim rynku nie odniosły. Przyczyna nieoglądalności Dragonball: Evolution nie tkwi jednak w grach, ale w jakości postaci i sztampowości scenariusza. Tragiczne są również romantyczne wstawki, mające obrazować emocjonalność nastolatków, co w połączeniu z imieniem antagonisty (Lord Piccolo) wywołuje tylko uśmiech na twarzy.

„Głupi i głupszy 2: Kiedy Harry spotkał Lloyda”, 2003, reż. Troy Miller

Próba opowiedzenia genezy historii znanej z 1994 roku była największym błędem właśnie ze względu na pamiętne kreacje Jima Carreya oraz Jeffa Danielsa. Może gdyby ich nie było, nie byłoby również świadomości poziomu stanowiącego punkt odniesienia dla kolejnych części, a tak niestety jest. Głupi i głupszy 2 może nadają się do obejrzenia jeden raz z czystej ciekawości albo żeby wyrobić sobie opinię, lecz nigdy drugi raz. Właściwie to nigdy więcej. Tani scenariusz i okropna gra aktorska wystarczą na określenie denności tego filmu. Może gdyby nie chodziło o licealne wersje Lloyda i Harry’ego?

„Lochy i smoki”, 2000, reż. Courtney Solomon

Koncepcja jak na dzisiejsze czasy jest ambitna, nie wspominając o początku XXI wieku. Mam na myśli smoczą bitwę, w której bierze udział tyle tych wielkich gadów, że mam wątpliwości, czy w jakimkolwiek późniejszym filmie fantasy zdecydowano się na tak skomplikowane CGI. Problem w tym, że może nie wygląda to jak z polskiego Wiedźmina, o którym zaraz, ale jest mniej więcej na poziomie ówczesnych gier komputerowych, w które dzisiaj w większości nikt nie ma już ochoty grać. No chyba że zostaną odświeżone, jak legendarny Gothic. Czekam na niego z niecierpliwością właśnie ze względu na nową oprawę graficzną, ale w starą wersję raczej bym już nie zagrał, bo jej grywalność spadła z powodu wyglądu. W Lochach i smokach jest podobnie. Plastikowo wyglądające gady masowo latają po ekranie, a jedynym jasnym punktem filmu wciąż pozostał Jeremy Irons. Może jeszcze film przetrwałby dłużej, gdyby nie pojawił się rok temu Dungeons & Dragons: Złodziejski honor.

„Wiedźmin”, 2001, reż. Marek Brodzki

Cóż mogę napisać więcej ponad to, co wiele razy napisałem o Wiedźminie, tym polskim i tym Netflixowym? O gumowym smoku już było. O tanich kostiumach również. O niedopracowanych walkach na miecze także. Nieoglądalność polskiego Wiedźmina była oczywista nawet przed nową wersją, ale teraz stała się jeszcze boleśniejsza, bo ktoś obcy udowodnił nam, jak można tę historię zrealizować. Nie jest to wersja idealna. Mało tego, daleko jej do ideału, ale nawet bardzo odległa od doskonałości jest lepsza od tej polskiej. Po więcej zapraszam do moich obszerniejszych tekstów o Wiedźminie.

„Kot”, 2003, reż. Bo Welch

Kota zagrał Mike Myers i sobie nie poradził. Może gdyby tylko podkładał głos w filmie animowanym pod tę samą postać… A tak musiał włożyć na siebie tę wątpliwej jakości maskę humanoidalnego zwierzęcia i wypowiedzieć te wszystkie nieśmieszne żarty. Faktycznie dzieci na początku są zaciekawione, ale co ciekawe, już nie chcą wracać do tego filmu, jakby nie mogły zaakceptować tego poziomu abstrakcji. Im bardziej kot się stara, tym mnie jest przyjazny, mniej jest bajkowym zwierzakiem, którego da się oswoić. Staje się pokracznym stworem odstręczającym widza, więc jeden seans wystarczy, żeby mieć go dość na zawsze.

„Mamma Mia!”, 2008, reż. Phyllida Lloyd

 

Film nadający się do programowego zniechęcania słuchaczy muzyki, żeby już więcej nie byli w stanie włączyć żadnej płyty Abby, a przecież to piękna, ważna historycznie część ludzkiej kultury. Tandetnie wyglądają aktorzy, którzy starają się odtwarzać największe hity zespołu, a usta im się nie składają z rytmem i tekstami utworów. Faktycznie, kiedyś był boom na tę stylistykę, bo to była nowość. Dzisiaj już nią nie jest, a bez tych emocji i ciekawości poznawania czegoś po raz pierwszy można uświadomić sobie, jak z upływem lat całość stała się pretensjonalna.

„Szybcy i wściekli”, 2001, reż. Rob Cohen

Legenda upadła ze względu na zmęczenie materiału oraz różnice jakościowe w ramach samej serii. Ona już dawno powinna się skończyć, ale z drugiej strony właśnie dlatego, że jest ciągnięta jak pozbawiona smaku od żucia guma balonowa, pokazała, jak zmienił się świat filmu w zakresie realizacji filmów o wyścigach samochodowych. Szybcy i wściekli nigdy nie wygrywali fabułą. To raczej b-klasowe kino akcji, które kiedyś broniło się sekwencjami pościgów, podobnie jak gra Need for Speed efektami rozmycia, które drenowały karty graficzne. Wystarczyło jednak 10 lat i to wszystko wydaje się słabe w porównaniu z ray tracingiem. Słabe więc wydają się wyścigi samochodowe w pierwszych Szybkich i wściekłych, a jeśli nie ma za nimi nic więcej, żadnej historii, w dodatku jest tam męcząca muzyka, to szkoda wracać do tak nieoglądalnego i płytkiego filmu.

„300”, 2006, reż. Zack Snyder

Na twórczość Zacka Snydera trzeba mieć dzień, a może nawet konkretny czas w historii życia. O ile jednak patos 300 można dzisiaj jeszcze przeżyć, chociaż to zależy od konkretnej osobowości, to produkcja zestarzała się w zastraszającym tempie w ciągu tych lat. Jednym słowem, żeby nakręcić cały film na zielonych tłach, trzeba mieć i dzisiaj niesamowitą pewność siebie. Lat temu około 20 tym bardziej. 300 wygląda dzisiaj bardziej na telewizyjny teatr z wysokim budżetem, ale ta estetyczna przesada wizualnie męczy, i właśnie w połączeniu z patetyzmem wydarzeń staje się nieoglądalną parodią dramatu.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA