Filmy science fiction NIESŁUSZNIE uznawane za ZŁE
Najpierw odpowiedzmy sobie na pytanie, co to jest ZŁY FILM. Dla współczesnego kina fantastycznonaukowego to taki obraz, który na siebie nie zarobił, jak również taki, w przypadku którego nie starczyło budżetu na poprawną realizację. Powyższe dwie kwestie, co pokazuje historia kina, nie stanowią jednak przeszkody dla widzów, żeby stali się fanami jakiegoś niedorobionego technicznie filmu science fiction. Z drugiej więc strony ZŁYM FILMEM może zostać rewelacyjny wizualnie blockbuster, który będzie opowiadał jakąś miałką historyjkę o odwiecznym konflikcie dobra ze złem. Tyle że 90 procent filmów na świecie o tym jest. Wszystko zależy od tego, na co się w odbiorze dzieła filmowego położy nacisk i czy będzie się potrafiło nieco zluzować oczekiwania. Najlepiej, żeby panowała harmonia między formą i treścią. Wtedy szanse na powodzenie są największe.
A jednak nie zawsze, co widać na poniższej liście. bo trudno większości wymienionych tytułów zarzucić denność formalną. Nawet jeśli niektóre z nich są tańsze, to wyróżniają się unikalnym klimatem. Pod względem historii też, jeśli zdarza się powtarzalność i odtwórczość, to jednak w żaden nadmierny banał scenariusze tych filmów nie wpadają. Skąd więc tak niskie oceny, a często hejterskie opinie? Tak jakby w niektórych przypadkach ludzie uważali, że sami daliby radę zrobić lepsze kino, a to, które tak nisko oceniają, stało się obiektem ich bezrozumnej nienawiści.
Terminator: Mroczne przeznaczenie (2019), reż. Tim Miller – 5,8 (Filmweb), 6,3 (IMDB)
Podobne wpisy
Cały ból widzów polega na tym, że ta seria wciąż trwa, a przecież Terminator Camerona był taki idealny i przełomowy. Zgadzam się, był i zawsze dla gatunku będzie. Arnold Schwarzenegger również miał lepsze i gorsze występy przez te kilkadziesiąt lat życia z postacią Terminatora za plecami. Z biegiem czasu starzał się jako coraz bardziej uczłowieczony robot, aż osiągnął poziom, na którym mógł naprawdę stać się człowiekiem. Doszło do tego właśnie w Mrocznym przeznaczeniu. Oczywiście, wiem, że to nie do końca ten sam egzemplarz co w „dwójce”. Teraz ma na imię Carl, wiesza zasłony i dokooptował sobie nawet zgrabną rodzinkę. Przeszłość jednak wraca, a wielu fanów wręcz nie może się od niej oderwać. Od czasu ostatniego pojawienia się duetu Hamilton–Schwarzenegger minęło już sporo lat, a najnowsze ich spotkanie wcale nie przyniosło wstydu. Zgrabna akcja, zmyślnie przesunięty akcent na kobiece bohaterki, prosty scenariusz w sumie podobny do tego, który zaserwował nam kiedyś Cameron. Fani starego T-800 powinni być zadowoleni, a tu nieoczekiwany wylew animozji w komentarzach. Przyznam się, że zupełnie dla mnie niezrozumiała reakcja. I to ciągłe powoływanie się na irracjonalną legendarność filmu Camerona. Przełożyło się to niestety na oceny. Trochę przypomina mi to reakcje na zasadzie: nie spróbowałem, ale mi nie smakuje, a potem, nawet gdy już wiem, jaki ma smak, wstyd mi się przyznać, że nie jest aż taki zły.
Jupiter: Intronizacja (2015), reż. Lana i Lilly Wachowskie – 5,3 (Filmweb), 5,3 (IMDB)
Jak na zdolności sióstr Wachowskich, w ich dość skromnej w porównaniu z innymi reżyserami filmografii, Jupiter: Intronizacja nie jest wybitnym dziełem. Piszę to, żeby była jasność. Nie zasługuje jednak na miano: gniota, badziewia, nędzy, masakry, filmu dla dzieci (jakby to była jakaś wada; większość sci-fi jest dla dzieci, tyle że dużych), tego, że brat z bratem kręcił lepiej niż siostra z siostrą i tak dalej. To inwektywy w dużej mierze wynikłe ze społecznej niechęci, która zrodziła się w pewnej grupie widzów, gdy ich wyimaginowane oczekiwania nakręcenia drugiego Matrixa nie zostały spełnione, a na dodatek dzisiaj kolejne filmy Wachowskie kręcą jako siostry. Jupiter: Intronizacja jest kinem mocno synkretycznym i mam nadzieję, że czas zapewni mu stałe grono oddanych widzów. Póki co dobrze spełnia funkcję rozrywkową. To w pozytywnym znaczeniu tego słowa bajka pełna wizualnych fajerwerków – niezobowiązująca opowieść o elementarnych wartościach podanych widzowi bez zbytniego nadęcia. Co tu krytykować? Mocna siódemka.
Obcy: Przymierze (2017), reż. Ridley Scott – 5,7 (Filmweb), 6,4 (IMDB)
A na przykład Prometeusz na Filmwebie uzyskał średnią 6,3. Może na temat tego fenomenu powinni wypowiedzieć się ci, co wciąż wieszają na filmie psy w komentarzach pod moimi tekstami? Tym razem jednak Prometeusza zostawię w spokoju, właśnie ze względu na wyższe oceny. Hejt skierowany w jego kierunku to sprawa marginalna, bo tworzą go ludzie, u których atrofii uległo poczucie wspólnoty, a włączyła się plemienna agresja. Stąd nie ma sensu sobie zawracać nimi głowy. Wszelkimi ich groźbami, że przestaną czytać artykuły, również, bo praktyka ukazuje ich przemożną chęć powracania do ulubionych autorów i zasilania własnego ogniska agresji jak głodu u narkomanów. Co do zaś Obcego: Przymierza, jego niskie oceny często biorą się stąd, że Ridley Scott wypełnił produkcję dziesiątkami symboli. Ich odczytanie nie jest proste, nawet gdy na temat humanistyki wie się sporo. Gdy jednak na spokojnie rozszyfruje się liczne metafory, parabole i elementy intertekstualne, Przymierze okaże się ciekawym widowiskiem, a może i mądrym traktatem na temat tego, jak się rozwija moralność u androida. Bo chyba każdy trzeźwo myślący widz zdaje sobie sprawę, że dawno już minęły czasy, kiedy Ridley Scott umieszczał Ksenomorfa w głównej roli. Teraz akcenty zostały zupełnie inaczej rozłożone, a część widzów z uporem maniaka chce je rozstawiać po swojemu, co równa się „po staremu”.
Predators (2010), reż. Nimród Antal – 6,1 (Filmweb), 6,4 (IMDB)
Zadziwiające. Za klimat, za scenariusz i realizacyjny kunszt powinno być co najmniej 8. To jedyna część Predatora, która mogłaby konkurować z wersją z 1987 roku. Sumarycznie jednak jest to najwyżej oceniony film w tym zestawieniu. I jedyny, który mogę określić bardziej jako niedoceniony niż całkowicie zmieszany z błotem czy też zły. W całej serii Predator szukałem kogoś, kto chociaż w części będzie mógł zastąpić Schwarzeneggera. To jasne, że drugiego takiego bohatera nie ma i nie będzie. Natomiast może się pojawić ktoś z wyrazistą osobowością, kto ustanowi swoje własne zasady, a tym samym wyrwie się klątwie Arniego. Szczerze nie spodziewałem się, że Adrien Brody będzie na tyle silny, sprawny, ikoniczny i wreszcie niezłomny w walce z rasą kosmicznych myśliwych. Reszta aktorów pozostała gdzieś w tle, ale bynajmniej nie przeszkadzała. Film Antala dał nam także szerszy wgląd w to, kim są Predatorzy. Produkcja nie jest więc żadnym gorszym dzieckiem tytułu ze Schwarzeneggerem, a pełnosprawnym fantastycznym akcyjniakiem.
W nieznane (2016), reż. Mark Elijah Rosenberg – 4,7 (Filmweb), 4,8 (IMDB)
Mark Strong jest aktorem z niewielkim doświadczeniem w pierwszoplanowych rolach, tym bardziej więc powinniśmy docenić odwagę aktora, by zmierzyć się z wręcz dramatem psychologicznym w klimacie science fiction. Ile powstało takich filmów? Ciekawe, czy będziecie w stanie wymienić chociaż pięć w całej historii kina fantastycznonaukowego. Rolą aktora w tego typu produkcjach jest przede wszystkim przekonanie widzów do przeżywanych przez siebie emocji. Markowi Strongowi zajęło to jakieś pierwsze 30 minut. Resztę fabuły można obserwować już z sercem walącym w piersi. W nieznane jest teatralnym – w pozytywnym sensie tego słowa – popisem jednego aktora, któremu na drodze staje bezosobowa i bezduszna technika. Każdy seans odkrywa przed widzem coś nowego w grze aktorskiej Stronga. Przestrzeń scen jest maksymalnie skondensowana, duszna, niewygodna. Bez końca można oglądać walkę samotnego człowieka o wodę, działanie reaktora, jedzenie, ukochane rośliny, o każdy dzień przetrwania w kosmosie. Skąd więc tak niskie oceny? Może zbyt mało kosmicznych walk i, o zgrozo, całkowity brak obcych?