OSCARY 2025: Magia kina wciąż żywa. Najlepsza ceremonia od lat

To był dobry rok dla kina (jak zawsze) i wyjątkowo dobry rok dla ceremonii rozdań nagród filmowych. Nadzwyczaj krótki sezon otworzyły energiczne Złote Globy, które brawurowo poprowadziła Nikki Glaser – za co zebrała zasłużenie wysokie recenzje. Świetna była też gala nagród Gildii Aktorów (SAG): pełna podniosłych momentów (Jane Fonda!), dowcipnych i poruszających przemów oraz udanie celebrująca aktorską wspólnotę. Warto podkreślić, że drugi raz z rzędu transmitował ją Netflix, oszczędzając stresu wielu kinofilom rozsianym po całym świecie, którzy w poprzednich latach musieli w amoku szukać alternatywnych sposobów na obejrzenie transmisji.
Tegoroczne Oscary nie tylko dotrzymały kroku poprzedzającym je uroczystościom, ale przebiły wszelkie oczekiwania. Wbrew obiegowym opiniom niektórych komentatorów jakoby gala była nudna jak flaki z olejem, uważam, że mieliśmy do czynienia z najlepszą ceremonią od lat; może najlepszą, jaką oglądałem. Kiedy koło piątej rano kładłem się spać, nie czułem nawet krzty zmęczenia, bo całe moje serce wypełniło się szczerym entuzjazmem, spokojem ducha i wiarą w moc sztuki, która łączy, porusza i daje motywację do działania. Jeszcze raz przypomniałem sobie, dlaczego co roku zarywam noc, żeby towarzyszyć ludziom oddalonym ode mnie o tysiące kilometrów i kilka szczebli w społecznej hierarchii w spełnianiu swoich marzeń.
Podobne:
Zanim przyznano pierwszą statuetkę, minęło 30 minut. Cała gala trwała zresztą długo, raczej dłużej niż pierwotnie planowano. Prowadzący Conan O’Brien po jakichś trzech godzinach zażartował, że jeśli ktoś się jeszcze dobrze bawi, to zapewne cierpi na syndrom sztokholmski. Żart udał się dlatego, że mimo długiego metrażu w rzeczywistości ceremonia nie nużyła nawet na chwilę.
Wszystko zaczęło się z wysokiego C: od hołdu dla miasta, które tyle ostatnio wycierpiało, a które umeblowało wyobraźnię milionów marzycieli – zarówno tych, którzy Los Angeles znają z autopsji, bo przybywają tam, by spróbować wdrapać się na filmowe szczyty, jak i tych, którzy naoglądali się tyle hollywoodzkich produkcji, że nawet w snach potrafią się już przechadzać wyłącznie po ulicach Miasta Aniołów. Montażową zbitkę największych filmów dziejących się w LA (od Chinatown przez La La Land po Licorice Pizza) świetnie uzupełnił fenomenalnie wyśpiewany przez Cynthię Erivo i Arianę Grande medley piosenek z uniwersum Czarnoksiężnika z Oz (Over the Rainbow, Home i Defying Gravity), przypominając, że całe Hollywood – a więc też będące jego częścią Oscary – bardziej niż konkretnym miejscem na mapie jest jednym wielkim snem śnionym kolektywnie przez rzeszę romantyków i przez każdego z osobna.
Debiutujący w roli gospodarza Conan O’Brien nie zepsuł wybitnego pierwszego wrażenia. Miał w sobie luz i świeżość, trafiał z żartami, niektórymi całkiem ostrymi (jak ten wymierzony w uczestniczącą w gali Karlę Sofíę Gascón). Niemal zawsze towarzyszyła mu ożywcza nutka autoironii, najpełniej objawiająca się w niedługim przerywniku muzycznym, w którym po scenie hasały czerwie z Diuny i Deadpool, a sam Conan beztrosko wyśpiewywał prześmiewczy refren: „I won’t waste time”, podkreślając w ten sposób absurd niektórych oscarowych tradycji. Nie od dziś przecież wiadomo, że to impreza, która zwykle łączy autentyczne wzruszenia i kiczowate dowcipy, momenty wzniosłości i żenady. Zawsze musi też coś pójść (mniej lub bardziej) nie tak. W tym roku odrzucił mnie sposób uhonorowania dzielnych strażaków pracujących przy pożarach w LA. Sam pomysł oddania im hołdu był bez wątpienia właściwy, ale zaproszenie ich na scenę tylko po to, żeby przeczytali z promptera żarty prowadzącego, wyszło raczej żenująco.
Chociaż Oscary 2025 były perfekcyjnym produktem Fabryki Snów, to ważne okazywały się też momenty, kiedy schodzono na ziemię. Podczas monologu otwierającego Conan podkreślił, że spora część osób nominowanych i uczestniczących w gali nie należy wcale do chorobliwie bogatych gwiazdorów kina, lecz są to wielcy artyści pracujący w cieniu. O ile Oscary zazwyczaj traktują twórców z kategorii technicznych jak nominowanych drugiej kategorii, o tyle w tym roku wypowiedź Conana nie była czczą gadaniną. Jeszcze kilka lat temu kategorię Najlepsze zdjęcia próbowano wyrzucić na przerwę reklamową – w tym roku autorzy zdjęć oraz kostiumografowie doczekali się specjalnych laudacji od aktorów występujących w ich filmach. Prezentacje nagród za kostiumy i zdjęcia były tym razem czymś więcej niż dokonywanym w pośpiechu odhaczaniem kolejnych kategorii – były naprawdę pięknymi momentami wewnątrzśrodowiskowej solidarności i zwrócenia uwagi na tych, którzy zwykle znajdują się w cieniu.
Doskonałą, życzliwą atmosferę dało się wyczuć nie tylko na scenie, ale też na widowni Dolby Theatre. Kiedy znany Broadwayowski kostiumograf Paul Tazewell (Tony za stroje do Hamiltona) odbierał Oscara za Wicked albo gdy wciąż młody kompozytor Daniel Blumberg wkraczał na scenę, by odebrać równie zasłużoną statuetkę za wściekle oryginalną ścieżkę dźwiękową do Brutalisty, rozgorzały burze oklasków większe niż dla niektórych laureatów nagród w kategoriach tradycyjnie uznawanych za najbardziej prestiżowe.
97. ceremonia wręczenia Oscarów była tak dobra, bo prawdziwie skupiała się na celebracji nominowanych filmów i ludzi, którzy za nimi stoją – w większości nazwisk omijających pierwsze strony gazet. Wybory Akademii w najważniejszych kategoriach okazały się formą docenienia niezależnych produkcji, podczas gdy blockbustery (Diuna: Część druga, Wicked) musiały zadowolić się lichym zbiorem w kategoriach technicznych. Wielki triumf Anory jest ogromnym sukcesem kina indie. Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział mi, że reżyser Mandarynki i Red Rocket w niedalekiej przyszłości zostanie poczwórnym laureatem Oscara, pewnie bym nie uwierzył. Sean Baker został drugą osobą po Walcie Disneyu z czterema złotymi statuetkami podczas jednej gali i pierwszą, która wszystkie nagrody otrzymała za jeden film. Jestem przekonany, że Anora – choć całkiem niezła – nie zasługiwała na aż tak wielkie docenienie (w samej tylko kategorii Najlepszy film było co najmniej pięć filmów, które cenię bardziej), ale bardzo cieszy mnie ten wybór jako nagroda za całokształt dotychczasowej twórczości Bakera, wielkiego reżysera, który przez lata wypracował spójną tematykę i stylistykę, stając się filmowym adwokatem nieuprzywilejowanej części amerykańskiego społeczeństwa i wzorem do naśladowania dla niezależnych filmowców.
Podobne odczucia mam w przypadku kategorii Najlepszy film animowany. Całym sercem byłem za Dzikim robotem, czyli najbardziej poruszającą animacją od czasu Coco, ale przewidziałem zwycięstwo Flow i uznaję je za bardzo ważny gest coraz bardziej postępującego otwarcia się przez Hollywood na resztę świata. Pytanie, czy jest to otwarcie trwałe i skuteczne, czy może jednak bardziej pozorowane, pozostawiam na razie bez odpowiedzi.
Za nami krótki, ale burzliwy sezon, w którym nieraz zmieniali się główni faworyci i wybuchały kolejne skandale. Kontrowersje wokół Emilii Pérez doprowadziły nawet do tego, że film Jacquesa Audiarda przegrał Oscara dla filmu międzynarodowego z I’m Still Here, co jeszcze miesiąc temu byłoby nie do pomyślenia. Podczas samej gali nie doszło jednak do żadnych skandali ani większych zaskoczeń – w swoich przewidywaniach pomyliłem się jedynie co do kategorii krótkometrażowych i laureata nagrody za montaż.
Niesamowicie cieszą mnie w tym roku rozstrzygnięcia w kategoriach aktorskich – nagrody otrzymali najlepsi w swoich kategoriach. O ile Substancja jest lepszym filmem od Anory, o tyle rola Mikey Madison przypadła mi do gustu bardziej niż kreacja Demi Moore. Madison jest prawdziwym zjawiskiem, aktorskim dynamitem, który rozsadza ekran i za sprawą swojej ekranowej charyzmy ciągnie cały film do przodu. Adrien Brody też był genialny w Brutaliście i zasłużenie sięgnął po drugą w karierze statuetkę, przy okazji bijąc podobno o siedem sekund rekord wszech czasów w długości mowy Oscarowej – wcześniej ustanowiła go Greer Garson i wynosił pięć i pół minuty. Przemowa Brody’ego była długa (dwa razy w jej trakcie orkiestra prosiła o zejście ze sceny), ale piękna, wyraźnie przebijała w niej jego wrażliwość; świadomość ulotności aktorskiej kariery i szczęścia, jakie przytrafiło mu się na życiowej drodze. A skutecznie rzucone do orkiestry: „Wyłączcie muzykę, robiłem to wcześniej” powinno stać się tak samo ikonicznym Oscarowym momentem jak niesławny całus dany Halle Berry podczas obierania statuetki za Pianistę.
Dwa najbardziej przeze mnie oczekiwane – i najpewniejsze – Oscary wieczoru trafiły jednak do Kierana Culkina i Zoe Saldañy. Oboje byli sercami i motorami napędowymi swoich filmów. Zadziwiająca jest zwłaszcza trajektoria kariery Culkina, któremu po Emmy za Sukcesję i Oscarze za Prawdziwy ból brakuje tylko Tony do skompletowania tak zwanej potrójnej korony aktorstwa. Szansę na zdobycie najważniejszej nagrody w świecie teatru będzie miał jeszcze w tym roku, bo już za niecały tydzień wraca na Broadway w spektaklu Glengarry Glen Ross. Jeśli zdobędzie Tony, zostanie aktorem, który skompletuje wszystkie trzy najważniejsze laury aktorskie w rekordowo krótkim czasie. Ciekawe, czy znów w wypadku wygranej poprosi żonę o kolejne dziecko.
Z uśmiechem na twarzy słuchałem kolejnych przemów Saldañy w mijającym sezonie nagród i za każdym razem byłem pełen podziwu dla energii i pasji, jakie nigdy jej nie opuszczały. Po otrzymaniu Oscara znów dała najbardziej żywiołową mowę wieczoru, gdy pełna przejęcia opowiadała o swojej babci, która przybyła z Dominikany do Stanów Zjednoczonych w 1961 roku i która byłaby wzruszona, gdyby dowiedziała się, że jej wnuczka otrzymała najważniejszą nagrodę filmowego świata za występ w jej ojczystym języku. Mam wrażenie, że osoby, które co roku powtarzają, iż Oscary nie mają żadnego znaczenia, nigdy nie oglądały ceremonii. Gdyby ją bowiem obejrzały, zobaczyłyby co najmniej kilka osób równie poruszonych jak Saldaña, dla których Oscar jest pewnym symbolicznym ukoronowaniem trudów całego życia. Dla nich ta nagroda ma ogromne znaczenie.
Najlepszym prezenterem całej gali był Robert Downey Jr., wręczający nagrodę dla aktora drugoplanowego. Przed otwarciem koperty (której mógłby w zasadzie nie otwierać, i tak wszyscy wiedzieli, że w środku znajduje się nazwisko Kierana Culkina) w swoim niepodrabialnym stylu, z ogromną swadą i naturalnością pochwalił każdego z nominowanych. Szczególnie wzruszające były słowa skierowane do Jeremy’ego Stronga, niegdyś młodszego kolegi z planu Sędziego. Zanim nazwał występ Stronga w Wybrańcu masterclassem, powrócił wspomnieniami do roku 1993, kiedy był nominowany za rolę w Chaplinie, a 14-letni Jeremy koczował na zewnątrz Dolby Theatre, by zobaczyć z bliska swoich ulubieńców. Gdy odtwórca roli Roya Cohna słuchał słów Downeya, na jego twarzy malowało się ewidentne rozrzewnienie – widać było dokładnie, jak wiele dla niego znaczy sam fakt bycia nominowanym do Oscara. Jeremy Strong jest tak wielkim aktorem, że prędzej czy później sięgnie po statuetkę. Jestem pewien, że będzie to bardzo wzruszający moment. Zarówno dla niego, jak i dla mnie. Właśnie za takie wzruszenia kocham Oscary.