Filmy SCIENCE FICTION, które OBRZYDZĄ ci GATUNEK
Tajemnica Syriusza: Polowanie (2009), reż. Sheldon Wilson
Podobne wpisy
Twórcy mieli odwagę w początkowych napisach wspomnieć, że film jest inspirowany opowiadaniem Philipa K. Dicka Druga odmiana. To bardzo luźna inspiracja, granicząca z przypadkowym podobieństwem, ale nazwisko DICK brzmi doniośle (czasem). Bardziej zgodne z prawdą byłoby stwierdzenie, że Tajemnica Syriusza: Polowanie pełnymi garściami czerpie z pierwszej części Obcego, ale robi to wyjątkowo odtwórczo i koślawo technicznie. Krew mocno sika po ekranie, ale fabularna głupota członków ekipy ratunkowej wysłanej na Syriusza poraża. Na dodatek ten sztuczny wątek romansowy między naiwną jak dziecko panią porucznik a lokalnym kolonistą-dzikusem. Przetrwanie godziny seansu jest prawdziwym wyzwaniem. To przykład filmu, którego zarówno forma wizualna, jak i historia są tanie i mało interesujące. Lepiej na przykładzie Tajemnicy Syriusza: Polowania nie wyrabiać sobie zdania o gatunku SF, ponieważ reżyser Sheldon Wilson zebrał w swoim „dziele” wszystko to, czego fantastyka naukowa powinna unikać, jeśli nie chce być zaszufladkowana jak kino na samym początku swojego istnienia przez miłośników teatru.
2001: Odyseja kosmiczna (1968), reż. Stanley Kubrick
W tym zestawieniu to jedyny w swoim rodzaju przykład, bo Odyseja kosmiczna również w mojej opinii jest filmem niewątpliwie legendarnym i odkrywczym. Nie można jej pominąć w historii kina w ogóle, nie mówiąc już o kinie science fiction. Zdarzyło mi się już w poprzednich tekstach wypowiadać o stosunku formy do symbolicznej treści u Kubricka i zabiegach montażowych, które nie ułatwiają odbioru produkcji. Teraz dodam jedynie, że Odyseję warto zobaczyć, dysponując już odpowiednim doświadczeniem – trzeba być po prostu “wyoglądanym” filmowo. Odyseja obejrzana zbyt wcześnie, bez takiego doświadczenia, odrzuci. Może także spowoduje jakiś podświadomy wstręt do filmów o kosmosie, które starają się w bardziej poważny i artystyczny sposób prezentować wszechświat i miejsce w nim człowieka. Widziałem Odyseję kilka razy. Wydaje mi się, że z każdym seansem wiem o niej coraz więcej i nie mogę stwierdzić, że jest filmem nieciekawym i bezwartościowym. Z każdym seansem jednak coraz mocniej zdaję sobie sprawę, że Kubrick nakręcił hermeneutyczną wydmuszkę, zostawiającą zbyt szerokie pole do interpretacji odbiorcy – aż tyle, że można odnieść wrażenie, że sami twórcy nie bardzo wiedzieli, jaki jest sens tego, co tworzą. Forma artystyczna Odysei męczy, a poza tym nic to treści nie wnosi. To raczej kaprys reżysera utrudniający odbiór, a także straszak dla potencjalnych nowych miłośników fantastyki. Pamiętajcie, nie wszystkie filmy o kosmosie są tak rozwleczone i filozoficzne.
Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsa (1964), reż. Nicholas Webster
Film pochodzi jeszcze z tych czasów, kiedy Amerykanie najbardziej obawiali się bomby atomowej zrzuconej przez ZSRR, a zaraz po tym zielonych ludzików mieszkających na Marsie. Znani ze swojej bezgranicznej miłości do świąt Bożego Narodzenia, wpadli zatem na bardzo logiczny pomysł wysłania swojego towaru eksportowego, czyli Świętego Mikołaja, żeby pierwszy skolonizował Czerwoną Planetę. Udało się – zielone ufoludki przestały być groźne. Został tylko ten nieszczęsny Związek Radziecki. Co do zaś filmu Nicholasa Webstera, kino science fiction musiało próbować. Nieraz wychodziły z tych eksperymentów ciekawe produkcje, nawet przed rokiem 1960, jednak wtedy przeważały jeszcze śmieszne niewypały. Święty Mikołaj wyrusza na podbój Marsa jest jednym z nich. Naiwny, mało śmieszny, z zielonymi mieszkańcami Marsa w osobliwych hełmach z pokręconymi antenkami. Jeden seans wystarczy, a nie da się tego filmu odzobaczyć, i jakiś taki niepokój człowieka ogarnia na myśl, że wiele współcześnie kręconych filmów science fiction wciąż ma podobnie naiwne fabuły.