Filmy SCIENCE FICTION, które OBRZYDZĄ ci GATUNEK
Plan 9 z kosmosu (1954), reż. Edward D. Wood Jr.
Podobne wpisy
Lata 50. to akurat te czasy, gdy w USA panowała antykomunistyczna histeria. Kto wie, czy wampiryczne istoty z Planu 9 nie były inspirowane strachem przed czyhającą na Amerykanów za oceanem „czerwoną zarazą”. Dla wizualnej jakości gatunku SF były to przedziwne czasy. Wyobraźnia człowieka nie sięgała poza spodek kosmiczny jako wyłączny model statku dla obcych, który na dodatek w scenach był zawieszony na lince. Nikt się zbytnio nie przejmował, że ją widać. Zza kadru przemawiał patetycznie narrator. Postaci ruszały się wolno, jakby były w teatrze albo niemym filmie. Większość ujęć było kręconych w studiu, zapewne z powodów technicznych lub dlatego, że wtedy w kinie był po prostu taki styl pracy, a nikt nie nauczył się jeszcze organizować planów zdjęciowych w plenerze. Dialogi zaś wraz z ich intonacją przerażały sztucznością. Plan 9 niewątpliwie jest kinematograficzną ciekawostką. Przypomina miejscami kronikę filmową z naszych czasów PRL. Ciężko wytrzymać do końca ze względu na niedorzeczną fabułę i wizualną konwencję. Fakty są jednak bolesne – gatunek science fiction miał osobliwe początki, dzisiaj odstraszające, chyba że się jest zdesperowanym miłośnikiem każdej fantastyki.
Piąta fala (2016), reż. J Blakeson
Początek był naprawdę obiecujący, aż do retrospekcji. Nagle z postapokaliptycznego science fiction klimat przeszedł na komedię o amerykańskich nastolatkach, a później znowu przemienił się w film katastroficzny. Im dalej, tym bardziej rośnie liczba gatunków filmowych – od sensacji, przez romans, dramat, po film szpiegowski, a wszystko to zamknięte ogólną klamrą science fiction. Pośród tego wielosmakowego gulaszu Piąta fala niestety nie odnalazła swojej własnej tożsamości. Pozostała bez wyrazu z dziesiątkami fabularnych naiwności – relacje obcy–ludzie, tworzenie wojska z dzieci, które nagle zaczynają zachowywać się jak dorośli, impuls elektromagnetyczny, który w sumie likwiduje jedynie prąd w gniazdkach i łączność komórkową (a co na przykład z globalnymi awariami elektrowni atomowych i wodnych?) i tak dalej. Wizualnie również jest kiepsko. Produkcja przypomina film telewizyjny bez najmniejszego stylistycznego pomysłu na zdjęcia. Jak na kino z elementami SF, efekty specjalne są szczątkowe, a w czasie walk ulicznych z domniemanymi obcymi przypominają gry komputerowe sprzed dziesięciu lat (wizualizacje w celownikach). Film jednak nabrał dzisiaj nowego znaczenia, jak pewnie każda produkcja z elementami postapo. Tzw. trzecia fala niszcząca w filmie naszą cywilizację była modyfikacją wirusa ptasiej grypy – podobno najgroźniejszego ze wszystkich znanych. Po całej planecie rozniosły ją ptaki i wytępiły znaczną część naszej populacji.
Predator (2018), reż. Shane Black
Film bez charakteru. Reżyser nie mógł się zdecydować, czy zrobić kino familijne, czy nakręcić kosmiczny slasher. I to wszystko miało odwoływać się do klasyka z Arnoldem Schwarzeneggerem. Wolne żarty. Po pierwsze w najnowszym Predatorze nie ma się z kim zżyć. Postaci są miałkie, głupie, boty padają dziesiątkami, czarny charakter jest czytelny do bólu, pozytywny odgrywa rolę ni to bezlitosnego wojownika, ni to zatroskanego ojca, a na dodatek Predatorzy mają swoją maskotkę, coś jakby skrzyżowanie psa ze strzygą z Hellboya, która zaczyna lubić ludzi i aportuje. Najlepsze wrażenie robi Thomas Jane w roli Baxleya cierpiącego na zespół Tourette’a. Niestety ginie w nie mniej groteskowych okolicznościach. Generalnie całość mimo wizualnych zalet treściowo przypomina mielonego kotleta zrobionego z mięsa o niewiadomym genetycznie pochodzeniu. Podobno Shane Black zamierzał nakręcić odkrywczą i tym samym rewolucyjną wersję Predatora z 1987 roku. Wyszedł twór, którego formę można próbować desperacko bronić, jedynie stosując konwencję pastiszu. Jakże idealny wydaje się teraz pełen retro niedoskonałości film ze Schwarzeneggerem.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017), reż. Luc Besson
Wielkie nadzieje wiązałem z najnowszym dziełem Luca Bessona, a jedyne dwa wspomnienia, jakie zostały mi po filmie, to chaos w głowie i taniec Rihanny. Myślę, że to o wiele za mało, żeby stwierdzić, że byłem w kinie na dobrym filmie legendarnego reżysera Piątego elementu. Seans Valeriana… okazał się męczący, nie tyle ze względu na treść, która jest wręcz banalna, ale wizualne fajerwerki oraz szybkość akcji. Reżyser parł do przodu, jakby bał się, że mu zabraknie taśmy. Film, zwłaszcza oglądany w 3D, mogę porównać jedynie z matą sensoryczną dla małych dzieci. Taka mnogość kolorów, kształtów i efektów specjalnych, bądź co bądź świetnie zrobionych, dorosłego męczy, a kiedy nie równoważy ich fabuła, całość wydaje się produkcyjnym niewypałem i z pewnością nie zachęca do innych seansów tego typu kina science fiction.