Filmy SCIENCE FICTION, które OBRZYDZĄ ci GATUNEK
Do kina science fiction uprzedzić się można głównie ze względu na naiwną treść filmów. Czasami też przez niskiej jakości efekty specjalne, jednak gdy fabuła jest wciągająca, niedostatki wizualne często można jakoś przetrwać. Istnieją jednak granice, czego dowodem są zwłaszcza najstarsze produkcje z gatunku. W dzisiejszych czasach natomiast, kiedy można stworzyć na ekranie cokolwiek tylko się chce za pomocą CGI, bieguny się odwróciły. Twórcy rezygnują z treści na rzecz wizualnej formy, co jest ogólnym trendem w kulturze idącej w stronę tabloidyzacji, czytania wyłącznie nagłówków i posługiwania się informacją obrazkową. Gatunek science fiction przez to staje się kopalnią niebotycznych zysków, natomiast przestaje być nośnikiem pouczającej rozrywki. Utrata balansu między atrakcyjną formą a wartościową treścią psuje każdy film, lecz widać ją szczególnie w kinie fantastycznym. Poniżej dziesiątka najbardziej według mnie jaskrawych przykładów kulejącej realizacji, naiwnie wymyślonego scenariusza lub połączenia obydwu tych elementów. Oglądając te filmy, z pewnością nikogo nie przekonamy, że kino science fiction jest warte więcej niż romanse Danielle Steel.
Bitwa o Ziemię (2000), reż. Roger Christian
Podobne wpisy
Pierwszy z najmocniejszych w tym zestawieniu przykładów, jak można obrzydzić sobie kino science fiction przez traktowanie widza, jakby był idiotą, słabą grę aktorską i okropną muzykę. Co prawda, muzyka nie decyduje aż tak bardzo o finalnej klapie Bitwy o Ziemię, jednak dokłada cegiełkę do całej jakościowej degrengolady filmu. Jasne jest dla mnie, że w kinie SF twórcy dają upust swojej wyobraźni, a ona rządzi się niejednokrotnie swoimi nielogicznymi prawami, lecz są granice. W 3000 roku, po zniewoleniu gatunku Homo sapiens przez potężnych Psyklopów, nieliczni ludzie, którym udaje się zachować wolność, mieszkają w jaskiniach. Ich poziom cywilizacyjny schodzi do epoki stali łamanej przez epokę brązu, a mimo to, kiedy dać im szansę, uczą się matematyki, obsługi broni, latania statkiem powietrznym i, co ciekawe, abstrakcyjnych idei wolności. Robią to w ciągu minut i godzin, w zależności od dyscypliny. Co do kosmitów, których naczelnikiem jest wyjątkowo odtwórczy i groteskowo złowrogi John Travolta, wydaje się, że Ziemię najechał jakiś klan galaktycznych złotników, a złoto na naszej planecie wala się pod nogami. Na takim poziomie nieprawdopodobieństwa nie da się zbudować przekonującego kina science fiction.
Żołnierze kosmosu (1997), reż. Paul Verhoeven
Drugi z najmocniejszych przykładów antytezy kina fantastycznonaukowego, który wielu miłośników ma za pastisz gatunkowy, polityczny i nie wiadomo jeszcze jaki. Te marne próby obrony niewypału Paula Verhoevena na nic się jednak nie zdadzą. Film może być co najwyżej rodzajem guilty pleasure oglądanej co jakiś czas dla towarzyskiej beki. Wielokrotnie już o tym pisałem, ale w obiektywnej ocenie produkcji bardzo pomaga znajomość książki Roberta A. Heinleina, która arcydziełem literackim nie jest, jednak daje wyobrażenie, co Paul Verhoeven próbował osiągnąć w filmie, a co pisarz zaprezentował o wiele dojrzalej i bardziej kontrowersyjnie. Jedno jest dla mnie pewne – rozpoczęcie przygody z science fiction za pomocą Żołnierzy kosmosu może u niedoświadczonego fana gatunku wzbudzić jedynie uśmiech politowania i psychiczny wstręt. Sztuczna gra aktorska i wszechobecna taniość dekoracji, kostiumów i animatronicznych efektów specjalnych dobrze pozycjonuje Żołnierzy kosmosu w grupie filmów klasy B. Dotyczy to zarówno pierwszej części, jak i pozostałych z 2004 i 2008 roku. Tak, tak, wiem, że cała ta heca była przecież celowa.
Pacific Rim: Rebelia (2018), reż. Steven S. DeKnight
Po świetnej pierwszej części spod reżyserskiej ręki Guillerma del Toro ktoś wpadł na karkołomny pomysł wyciągnięcia jeszcze kilku groszy od widzów i nakręcenia drugiej części. Znikli pierwotni twórcy. Pojawili się nowi nastawieni na zrobienie miałkiej historii z papierowymi bohaterami. Historia napisana przez del Toro wspólnie z Travisem Beachamem jest całością, której nie potrzeba kontynuacji. A jeśli już ktoś porwałby się na nią, powinien zrobić nie sequel, lecz zupełnie niezależną opowieść. Może wtedy byłyby szanse na stworzenie konkurencji dla filmu Guillerma del Toro. Pacific Rim: Rebelia to niestety słabe science fiction, do bólu poprawne politycznie, po raz kolejny aż do znudzenia uznające rasę ludzi za pępek świata oraz kładące nacisk wyłącznie na wygląd. Faktycznie, 150 milionów dolarów pod tym względem się nie zmarnowało. Cóż z tego, skoro Scott Eastwood nie jest Charliem Hunnamem, a tym bardziej Clintem, a John Boyega nie dorasta do pięt Idrisowi Elbie pod względem charyzmy i męskości.