Filmy RIDLEYA SCOTTA, które są lepsze w WERSJI REŻYSERSKIEJ
Umówmy się, że w przypadku Ridleya Scotta, jak i wielu innych reżyserów wersje reżyserskie nawet ich najlepszych filmów są doskonalsze. Można się tylko spierać, czy jest to jakiś duży wzrost jakości, czy tylko kosmetyczny. Generalnie jednak wersje reżyserskie dają szansę wybrzmieć tym źródłowym planom reżyserów. Są również odłożoną w czasie refleksją nad nakręconym materiałem, a takie spojrzenie z dystansu zwykle służy każdemu dziełu – temu filmowemu i temu pisanemu. W wersjach reżyserskich twórcy również wyzwalają się z kajdan producentów, promocji i wszelkich zależności okołopremierowych. Filmy mogą być dłuższe, bo nikt się już nie boi, że widzowie w kinie się przestraszą. Fabuły więc powracają do swoich źródłowych kształtów. Dzieje się tak dlatego, że często są one sztucznie ścinane ze względów właśnie czysto marketingowych, bo się niektórym wydaje, że lepiej znają gust widzów niż oni sami. Poniżej kilka najlepszych produkcji Ridleya Scotta, które zyskały jakość dzięki ponownym montażom w wersjach reżyserskich.
„Królestwo niebieskie”
Z tym filmem mam o tyle problem, że zarówno wersja kinowa, jak i reżyserska mi się podobają. Wspominam o tym filmie w tym zestawieniu głównie ze względu na powszechną opinię widzów, że to wersja reżyserska uczyniła z Królestwa niebieskiego film zdatny do oglądania. Doprawdy dziwna opinia, no ale to fakt. Faktem jest również to, że wersja reżyserska produkcji jest dłuższa o około 45 minut. To mnóstwo nowego materiału. Doceniam go. Widzę rozszerzenie motywacji postępowania wielu postaci, która jest teraz bardziej czytelna, jak w przypadku chociażby Gwidona z Lusignan albo Sybilli. Nowe Królestwo niebieskie stało się dzięki dodanym scenom filmem bardziej psychologicznym niż historycznym filmem akcji, niemniej ta okrojona wersja również jest dla mnie czytelna, a postaci dobrze zarysowane. Nowa wiedza zdobyta dzięki dodanym scenom nie wiosła jednak jakiejś istotnej zmiany w interpretacji bohaterów oraz wydarzeń.
„Legenda”
Łowca androidów padł ofiarą cięć, jeszcze nim zdarzył się przypadek Legendy. Nazywam to przypadkiem, bo te dwa filmy w karierze Scotta ucierpiały najbardziej ze względu na przeróbki źródłowego materiału. Różnica między wersją kinową a reżyserską w Legendzie to około 20 minut. W sumie niewiele, ale nie chodzi tu o długość. Co ciekawe, można odnieść wrażenie, że wersja na duży ekran jest dłuższa, ale ona się po prostu ciągnie, jest nudna. Ciekawostką jest, że muzyka do wersji reżyserskiej jest oryginalną muzyką napisaną do filmu. Jest to dzieło naprawdę wielkiego Jerry’ego Goldsmitha. Muzyka Tangerine Dream była przeznaczona tylko do wersji kinowej w USA. Reszta świata otrzymała wersję Goldsmitha w latach 80. Muzyka Tangerine Dream jest o wiele mniej wyrafinowana i bardziej „popowa” niż ta napisana przez Goldsmitha. Może dlatego ta krótsza wersja Legendy wydaje się banalna. Goldsmith uważał ją za swoje najlepsze dzieło i był załamany, gdy ją porzucono. W wersji reżyserskiej jest o wiele więcej dramatyzmu, dojrzałości, dark fantasy niż bajki. Wszystkie postacie wydają się mieć więcej tożsamości i sprawczości. Wystarczyło 20 minut. Polecam dokładną analizę różnic, których znakomite opracowanie można znaleźć scena po scenie na portalu „Movie-Censorship”.
„Łowca androidów”
Zmian było sporo, ale właściwie tylko jedna ma znaczenie. Nie znam drugiego takiego przypadku w kinie, że dodanie jednej sceny może zmienić sens całego filmu. Ridleyowi Scottowi się udało. Tak więc nie mam wątpliwości, że wersja reżyserska Łowcy androidów jest lepsza nie tylko dlatego, że zrezygnowano z cukierkowego zakończenia, ale przede wszystkim dlatego, że dodano sen Deckarda. Bohater widzi w nim biegnącego jednorożca. Może faktycznie jest to nawiązanie do Legendy, ale w kontekście kolejnej sceny nabiera zupełnie nowego, uzasadnionego znaczenia. Chodzi o Gaffa, który lubi robić malutkie figurki z papieru. Jedną z nich zostawia widzowi w centralnej części kadru. Jest to figurka jednorożca. W takim razie Gaff znał sny Deckarda, bo znał wspomnienia replikantów. Tak więc Deckard jest replikantem. Co więc będzie z nim dalej? Dzisiaj już wiemy, ale w 1991 roku tak skonstruowana wersja reżyserska dosłownie rozgrzała fanów.
„Obcy – 8. Pasażer Nostromo”
Akurat z Obcym wcale nie jest takie oczywiste, że wersja reżyserska podwyższyła jego jakość. Wersja kinowa była w tym przypadku świetna, niemniej dla reżysera perfekcjonisty, jakim jest Scott, wciąż nieidealna. Wersja Obcego z 2003 roku okazała się szansą dla reżysera, żeby nadać ostatni szlif swojemu dziełu sprzed lat, a nawet umieścić w nim pewne nawiązanie do całej serii, związane z rozmnażaniem ksenomorfa. W Internecie możecie znaleźć bardzo precyzyjnie opisaną listę zmian, a jest ich sporo, niemniej wersja reżyserska tym razem jest o minutę krótsza niż oryginał. To pokazuje, jak Scott podchodzi do swoich filmów, wcale nie chcąc na siłę umieszczać w nich scen, do których odczuwa sentyment. Wersja Obcego z 2003 roku, a potem z 2019 w 4K, jest w pełni odrestaurowana. Wiele poprawek było kosmetycznych, np. dźwięki, efekty specjalne, zmiana cięć w niektórych scenach, które nie zmieniają istotnie wrażeń z oglądania, nie zmieniają również fabuły. Czasem niekiedy tylko precyzują odbiór, jak również dają szansę reżyserowi na wprowadzenie poprawek czysto warsztatowych, służących jemu samemu.
„Robin Hood”
Dodane zostało około 17 minut. Russell Crowe stwierdził jednoznacznie, że wersja reżyserska jest o wiele lepsza od pierwotnej. Ridley Scott oferujący szorstką, „realistyczną” wersję Robin Hooda bez zbytecznego romantyzmu, bez wielkiej idei, nieco skrótowo, nieco gorzej niż można by tego oczekiwać po tak znanym reżyserze. Wersja reżyserska podtrzymuje ten ascetyczny klimat opowieści, ale dodaje nieco sensu istnieniu drugoplanowych postaci np. Williama Marshala i Isabelli z Angoulême. Podobnie bardzo schematyczny Godfrey, wciąż podobnie sztampowy, jednak odbierany jest teraz jakoś tak bardziej spójnie. Generalnie jest lepiej.
„Gladiator”
Właściwie nie jest to wersja reżyserska, lecz rozszerzona. W sumie uzbierało się 15 minut dodatkowego materiału, który istotnie nie zmienia linii fabularnej, ale pogłębia wizerunki niektórych postaci, np. Kommodusa, co ma znaczenie dla odbioru jego postaci jako pełnokrwistego tyrana. Wśród dodanych sekwencji są m.in. pokazująca okrucieństwo scena egzekucji dwóch legionistów, spiskowanie Lucilli z senatorami, a także Kommodus w dramatycznym starciu z posągiem. Jest także kilka innych, pomniejszych, ale generalnie znakomity i tak Gladiator zyskał jeszcze bardziej na tych sekwencjach. To przyjemność oglądać tę rozszerzoną wersję, która – takie mam przynajmniej wrażenie – jest nieco spokojniejsza niż oryginał.
„Marsjanin”
Zaledwie dziesięć minut – tyle jest dłuższa wersja reżyserska od kinowej. Widz może zapoznać się z nowymi ujęciami, które jednak ani nie psują, ani istotnie nie polepszają dramatyzmu linii fabularnej. Jest więc nieco więcej Ziemi, czyli odbioru sytuacji, że Mark faktycznie żyje. Zaletą tych zmian jest to, że wydają się całkiem wiarygodne. Znalazło się również miejsce na dygresję na temat decyzji Watneya o dokończeniu misji zespołu. Warta uwagi jest scena w namiocie. Mark nadmuchuje w niej coś, co go przypomina, a pochodzi ze zrzutu zaopatrzenia Aresa IV. Bohater chce zjeść posiłek i nieco odpocząć. Podczas tego ujęcia ponownie widzimy, jak bardzo pobyt na Marsie zniszczył ciało Marka, a następnie jego notatkę z przeprosinami dla misji Ares IV za wykorzystanie ich zapasów. Inną dodaną sekwencją jest ujęcie na początku filmu. Widzimy, jak Watney budzi się, wciąż kulejąc po wypadku. Daje nam to poczucie, że regeneracja w filmie wcale nie przebiega tak szybko, przez to jest naturalna. Ten moment ma miejsce jeszcze przed inwentaryzacją zapasów kuchni. Te 10 minut daje pełniejszy obraz pobytu Marka na Marsie.